niedziela, 30 grudnia 2018

I znowu życzenia

Święta mieliśmy mało zabawne. Bywa.

Jaki będzie Sylwester nie wiem i nie chcę planować ani oczekiwać. Po co? Postaram się żeby był fajny jak już będzie :) A Wam życzę banalnie, ale szczerze i z samej głębi serca: szampańskiej zabawy, cudownego Nowego Roku i każdego kolejnego dnia. I nie życzę Wam braku zmartwień, ale za to życzę żebyście mogli poczuć jak pięknie smakuje życie. 

Do Siego Roku!!!




niedziela, 23 grudnia 2018

Życzenia


Kapusta z grzybami zrobiona. I uszka. I oranżada z buraków pyka cichutko bąbelkami (jutro zostanie barszczem). Jabłka do szarlotki pachną korzeniami, a wędzony jesiotr udaje latającą rybę (wisi w chłodzie, pod dachem werandy, żeby go koty nie napoczęły). Już mogą być Święta.

Zastanawiałam się czego życzyć Wam Wszystkim, którzy tu czasem do mnie zaglądacie? I pożyczę Wam tego co sama uważam za najlepsze co mam: przyjaciół, którzy mają czas porozmawiać, przyjechać i przytulić kiedy Wam źle. Żywych ludzi: z krwi i kości, którzy potrafią pocieszyć kiedy trzeba i popchnąć do przodu, kiedy paraliżuje strach. Rozmów o wszystkim i o niczym przy kawie, herbacie albo przy wódce. Dystansu do siebie samych i bliskości z innymi ludźmi. 

I już nie będę się rozpisywać, bo szarlotka czeka żeby ją włożyć do piekarnika.

Dobrych Świąt Wam życzę.




wtorek, 20 listopada 2018

Z motyką na Słońce.....

... się rzuciłam.

Wlazłam po drabinie i odłupywałam tycie kawałki. Wzięłam ze sobą małe wiaderko i cały urobek ostrożnie wrzucałam do środka - 5500 stopni to nie w kij dmuchał!

Jak złaziłam na ziemię, to słoneczna materia trochę przestygła. Kiedy mijałam chmury zasyczało, a z wiaderka uniosły się kłęby mgły. Na szczęście nikt nie zauważył, bo w końcu jest listopad. Parujące kawałeczki zmieniły kolor z rozpalonej, olśniewającej bieli na ciepłą żółć - mogłam ją wykorzystać do własnych celów. Przechyliłam wiaderko nad kartką i słońce rozlało się ciepłą plamą. Teraz mogłam już ogrzać zmarznięte w listopadowej mgle ptaki :))))))


A tak poważnie: Biblioteka Raczyńskich w swoich filiach zorganizowała cykle warsztatów. Jeden z nich poprowadziłam ja, z "Drzewem" w roli głównej inspiracji. I sama pozazdrościłam dzieciakom, że mogły się ubabrać farbą po białka oczu. W dodatku dałam im duże arkusze papieru i mogły poszaleć. 


Kilka dni temu postanowiłam pociąć na mniejsze kawałki papier do akwareli: miękki, bielusieńki, gładki. Z bawełną. Ale tak go trzymałam w rękach i zrobiło mi się żal. Więc na dużym arkuszu nasmarowałam swoje drzewo :D

poniedziałek, 5 listopada 2018

Ekspansja

Już nie podbijam Chin. Teraz prowadzę prawdziwą ekspansję :D Zalewam Chiny płazami i robalami :DDDD

Najwyraźniej dzieci na całym świecie lubią taplać się w błocie i pełzać z nosem przy ziemi :D

Dobry Opiekunie Wszystkich Małych Stworzonek, proszę: spraw żebym mogła kiedyś tam pojechać i zobaczyć chińskie żaby i mrówki :D Byłoby cudownie!

poniedziałek, 29 października 2018

No lubię...

Na spacer sobie pójść.

Z psem.

Bo nikt inny nie chce ze mną spacerować.

Łazimy sobie. On węszy, grzebie, szuka i wypatruje. Od czasu do czasu ogląda się na mnie z pyskiem mokrym od deszczu, jakby sprawdzał: No, jesteś tam? Nie zgub mi się. I drepczemy dalej. 

Zbieram rozmaite śmieci: patyki, szyszki, kawałki kory, jakieś kostropate owoce i liście - całe naręcza liści. Chyba nie wyrosłam z kaloszy, jesiennych, przedszkolnych spacerów po parku i odkrywania, że zawsze jest coś nowego do odkrycia.

Potem zmoknięci i zmarznięci wracamy do domu. Pies włazi na kanapę i wzdycha, a ja siedzę sobie przy stole. Grzeję zimną twarz dłońmi i piję gorącą herbatę. 

I wtedy najbardziej lubię się nudzić. Przeglądam kieszenie (do których czasem boję się włożyć rękę) i ostatnio czytane książki. Zawsze można w nich znaleźć rzeczy już raz znalezione. I okazuje się, że śmieci mogą być przyjemnie użyteczne :)

poniedziałek, 22 października 2018

Kawa

Jest jeszcze ciemno. Gotuję kawę. Gorącą, ostrą.

Potem biorę nasze dwa olbrzymie kubki w ręce i schodzę na dół. Do sypialni. Zanim do niej docieram, staję jeszcze na moment przy drzwiach i przez malutkie okienko patrzę, jak w stosach brązowo-złotych liści dzieje się życie: niezliczone małe ptaszki  biegają z szelestem, grzebią, skrobią, przewaracają i przeszukują skarbiec. Pod szumiącym dywanem znajdują owady, robaki, kawałki orzechów.

Potem otwieram drzwi. Szszszszsssss....., szufff......., prrrrrrffffffff........ Małe ptaszki zrywają się i odlatują na drzewa, dach, w załomki murów starej szopy. Pijemy w ciszy i bezruchu gorącą kawę, parzymy usta, a ptaszki wracają. I znowu: biegają z szelestem, grzebią, skrobią, przewaracają i przeszukują skarbiec. 

I żal wstać kiedy kończy się kawa.


piątek, 12 października 2018

Podbijam Chiny

Odkąd pamiętam chciałam zobaczyć Chiny. 
Ale nie z wycieczką. Nie. Chciałabym tak jak lubię: "per pedes apostolorum" -  na piechotę. No, prawie na piechotę - chyba jednak już nie dałabym rady na własnych kończynach przemierzyć Chin w tę i wew tę. 

Chciałabym zobaczyć góry i lasy, i rzeki, i jeziora, i zwierzęta, i rośliny i co tylko się da. I strasznie, przestrasznie chciałabym zobaczyć jak pracują rzemieślnicy w Jingdezhen. Ale mogę sobie popatrzeć najwyżej na filmy na YT. I patrzę. I marzę. O dzikich kułanach, jakach na śniegu, hulokach bimbających na gałęziach. 

Póki co słucham narzekań, że Chiny nas zalewają. I się nie dziwię, że nas zalewają, bo sami się o to prosimy, ale to całkiem inna historia. Póki co sama zalewam Chiny - "Drzewem" :D

Voila!

Aż pożałowałam, że napisy nie są zawiniętych wiórów stolarskich :D Fajnie popatrzeć jak wygląda własne nazwisko w zupełnie innym języku :D



A to dodatek, który mnie szczerze rozczulił: listek z nasionkami - można sobie włozyć do doniczki, albo do ziemi w ogrodzie i (chyba) kalendarz do monitorowania wzrostu roślinek :D Cudowne!!!! Strasznie mi się podoba!!!!

P.S.: Hahahahaha! To nie moje nazwisko! Tłumacz Google mówi: Ekologia naturalna mała encyklopedia :D

wtorek, 9 października 2018

Idzie, idzie pani Jesień...

... różne dary w koszu niesie.

Wiewiórkom w naszym ogrodzie przyniosła orzechy i jabłka. Nie pamiętam kiedy tyle ich było? Ale plon dyniowy zasmucił Dziadka Kazika: jego ulubione warzywo urodziło tylko jeden owoc. Za to PRZEOGROMNY!

Spacer z psem Faflem codziennie kończy się podobnie: wypakowuję z kieszeni balast z żołędzi (jest rok nasienny) i dzikich, kwaśnych jabłuszek - niejadalnych, ale ślicznych, złocistych i pachnących jak żadne inne. Potem wyciągam z włosów topolowe, dębowe, osikowe i bukowe liście.

Dziki zaczęły już przekopywanie trawników, chociaż w tym roku mają w bród jedzenia darowanego przez drzewa. Ciekawe czy i buki dadzą im jeść? Może uda mi się pojechać na spacer w jakąś buczynę i sprawdzić?

Ciekawe jak długo jeszcze szpaki będą urządzać wiece na wszystkich drzewach? O czym rozprawiają? 

Ciekawe czy w tym roku spadnie śnieg? Mnóstwo, mnóstwo bielusieńkiego, czystego śniegu. Tak białego, że aż zabolą oczy! Byłoby fajnie.......

Ciekawe jak szybko przyjdzie w tym roku zima? A może jeszcze nie w tym? Może przykryje świat białym całunem dopiero po Nowym Roku?

Nie jestem taka zasobna jak jesień, ale też mogę coś dać. Tapety (ilustrację namalowałam dla "Świerszyka", do opowiadania Magdy Kiełbowicz) . Jak chcecie, to poniżej możecie je sobie ściągnąć - są podpisane rozdzielczościami ekranowymi.

Miłej jesieni :)

P.S.: A jeśli chcecie inne tapety, to TUTAJ i TUTAJ kiedyś umieściłam :D


2560x1440

1920x1080


1600x900



1280x720

800x600


poniedziałek, 14 maja 2018

Goście, goście

Leże w łóżku i "churchlam". Nagle słyszę natarczywe walenie do drzwi. "Kto tam?" - wyrzęziłam. I wtedy przemówiły do mnie: pszczoły i mrówki po rosyjsku, a żaby po włosku :D


A całkiem niedawno odwiedziły mnie blaszkodziobe ;b


niedziela, 6 maja 2018

Szyszka

Padłam.

Najpierw wyrosła mi febra: bolesna i wielka jak rzetelny kalafior. 

Potem mnie połamało. Diagnoza: zapalenia mięśnia czworobocznego czyli poczciwego "kaptura". Bolało jak nie wiem co. Zalecenie: leżeć. Pod żadnym pozorem nie siedzieć i nie podnosić nic. No, dobra - poległam. Tylko ile można leżeć? 

Okazało się, że muszę, bo do febry i chorych pleców dołączyła grypa z zapaleniem krtani. Kaplica. 

Dziś zaczęłam łazić. Poszłam zobaczyć bzy. Jak szłam, to oberwałam szyszką w łeb :D Na szczęście tylko szyszką i nie wyskoczył mi do kompletu guz. Wyskoczył mi pomysł. Bo rozmawiałam z E. I gadałyśmy o różnych stworach. Między nimi był też łuskowiec - pangolin. No i jak dostałam tą szyszką w łeb, to mnie olśniło i szyszka została tworzywem - voila :D


Proszę bardzo - oto pan-cone-lin :D

A tak w ogóle, to strasznie chciałabym zobaczyć pangoliny na wolności............ Fascynujące zwierzęta. Natura chętnie powtarza swoje sprawdzone projekty: wypróbowała na szyszce, a potem obdarzyła tak samo zwierzę. Unerwiła liście, a potem tak samo wyposażyła owadzie skrzydełka - cudowne.

 Potrzebuję wakacji....... Bardzo......

czwartek, 22 lutego 2018

Auuuuuuuuuuuuuuu!!!!!!!!

W "Salamandrze" można przeczytać dzieciom (albo z dziećmi) fajną opowieść Magdy o wilkach: "Rodzinny jak wilk". A ja domalowałam obrazek :)

Lubię go :)

Pocieszam się: wciąż prowadzę nierówną walkę ze sprzętem i samej chce mi się wyć......

wtorek, 20 lutego 2018

Pomocy!

Błagam......

Albo jestem niedojdą technologiczną, albo producenci robią wszystko żeby utruć życie klientom: walczę z nową maszyną - czy ktoś może mi pomóc? Czy istnieje jakiś dobry bóg, sprawujący opiekę nad biednymi idiotami przegrywającymi w wyścigu ewolucyjnym? Bo ja nie nadążam.........

W przypływie czarnej rozpaczy zaczęłam robić porządki i znalazłam dwa wiekopomne dzieła, doskonale obrazujące stan mojego umysłu i ducha.

Pamiętacie to straszne uczucie, kiedy rusza karuzela łańcuchowa? Dźwięczą żelastwa, żołądek przykleja się do kręgosłupa, posiłek grozi retrospekcją, a w głowie zamiast mózgu bełta się jajko na miękko? No, to tak się czuję:



Potem to przykre uczucie mija, ale zastępuje je inne - o, takie:



Właśnie tak! Zamieniam się we wściekły huragan: huragan Kathrina.

Niestety, zaczęłam w tym stanie robić porządek w pracowni:

I, kurczęblade, znowu siedzę na gigantycznej łańcuchowej, a żołądek owija mi się wokół kręgosłupa..............

Pomocy..................

niedziela, 18 lutego 2018

Przynudzam

Czekam.

Czekam na kuriera, który ma przywieźć moją nową maszynę do pracy. Stara się lekko popsuła i po czterech miesiącach przepychania się z ubezpieczalnią (wykupiłam "Gwarancję Beztroski" - nie polecam, bo czego jak czego, ale beztroski, to to na pewno nie gwarantuje) uciułałam na nową. Zanim naprawię starą............. Płakać mi się chce.

Więc tak siedzę i czekam. I już przestałam spać. 

Czekając, smaruję na karteluszkach wzory, kolory, zapisuję pomysły i czasem, kiedy schną farby, tęsknię sobie. Za wiosną, za młodymi listeczkami wybuchającymi z pąków, za ptasim wrzaskiem o czwartej rano. Zaraz to wszystko wróci: co noc słyszę przelatujące kaczki i gęsi, a znad poligonu przylatują żurawie i nawołują się skrzypliwie. 

Tęsknię za Babcią. Za codziennymi spacerami po Ogrodzie Saskim i targiem na Podzamczu. Rano maszerowałyśmy po zakupy: Babcia chodziła między stosami cebuli, ziemniaków, marchwi i grzybów. I wybierała. Według sobie tylko wiadomych kryteriów. Dotykała, wąchała, marszczyła nos nad każdą truskawką, kapustą, pęczkiem koperku. Potem wracałyśmy do domu, Babcia wstawiała zupę, zagniatała makaron albo robiła pierogi. Z kapustą i grzybami specjalnie dla mnie, a z mięsem dla Dziadka Tadeusza. 

Potem Zofia ubierała się ładnie - w niebieską albo czerwoną sukienkę. A ja żądałam kokardy! Kokardę robił szyfonowy szal. Obowiązkowo niebieski. Należało ściągnąć włosy na czubku głowy w cienki ogonek, a potem zawiązać wstęgę przejrzystego materiału w gigantycznego, błękitnego motyla. Od tego ściągnięcia robiły mi się skośne oczy :D 

Wychodziłyśmy z domu i maszerowałyśmy Krakowskim Przedmieściem (zaliczałyśmy wszyściutkie wystawy :D) do Ogrodu Saskiego. Babcia niosła ogromną torbę, w której było jedzenie dla mnie. Torba była w paski i zawierała  (w zależności od pory roku) gigantyczną butlę soku z marchwi, który Babcia wyciskała przez gazę albo słój Wecka wypchany startymi rzodkiewkami ze śmietanką. Albo słój truskawek z cukrem. Albo olbrzymie słodkie jabłka i malutki, zielony nożyk do ich obierania.

Był też wielki bochen pachnącego ciepłego chleba, z którego ukradkiem ogryzałam skórkę kiedy Babcia, siedząc na parkowej ławce, plotkowała z innymi paniami. Czasem (nawet bardzo często) bochenkowi towarzyszyły wafle kupowane w tej samej piekarni co chleb. Siadałam obok rozgadanych pań i ze smakiem pożerałam trzeszczące i siejące okruchami kwadraty. Zlatywały się niebiesko-siwe gołębie i szare wróble w brązowych czapeczkach. A czasem, z koron ogromnych, cienistych drzew, złaziły wiewiórki. Niektóre były tak przyzwyczajone do ludzi, że mogłam podawać im kawałeczki jabłek z ręki .

Najpiękniej było wiosną: cały park tonął w bladozielonej mgiełce młodziutkich listków. Buki, graby, wiązy, kasztanowce, akacje - wszystkie drzewa niemal jednego dnia wybuchały zielenią. Szłyśmy sobie pomalutku, a w brzuchu chlupał mi sok z marchwi :D Słońce pełzało po parkowych ścieżkach, rzucało blaski na trawę i pnie, osuszało spoconą od biegania, jak kot z pęcherzem, buzię. No właśnie: spacer kończył się wtedy kiedy pęcherz przypominał, że wypiłam morze soku :D Wtedy biegłyśmy: Babcia z wielką torbą, lżejszą o to co musiałam zjeść i wypić, a za Babcią pełen pęcherz i ja z kokardą, która już dawno przestawała przypominać błękitnego motyla, za to powiewała za mną smętnie jak flaga oznaczająca kapitulację :D 

Dobrze, że po przeciwnej stronie parku mieszkała Ciotka Maryśka :D

poniedziałek, 12 lutego 2018

Herkules potrzebny od zaraz

No, bo tak. Zrobiła mi się z pracowni stajnia Augiasza. 

Nie. Nie żeby tak zaraz koński nawóz wszędzie. Wcale nie. Po prostu: dużo pracowałam, trochę zabałaganiłam, zostawiłam, zapuściłam i zalęgło mi się .....Licho. Malutkie. Całkiem tyciusie. W dodatku sztukę mimikry opanowało do perfekcji - przypomina niewielki, szarobrązowy kłębek kurzu. 

Kiedy próbowałam je nakryć na szaleńczych harcach, błyskawicznie otwierając drzwi pokoju, natychmiast chowało się pod papier albo w ciemnym kącie. Albo pod jakimiś gratami. Raz udało mi się je nawet złapać za ogon, ale jest zbrojne w komplet bardzo ostrych (choć malutkich) pazurów i garnitur zębów - podrapało mnie trochę. Nie jest szczególnie drapieżne: głównie żywi się kurzem, który udaje. Czasem tylko złapie jakiegoś rybika albo mola. A ulubione pożywienie, to papier. Duuuuuużo papieru. Najlepiej takiego zamalowanego kredkami albo farbami. Szczególnie lubi kobalty i czernie.

Moje Licho jest nawet miłe, tylko mogłoby nie robić takiego chaosu. Przyjdzie dzień, że będę je musiała wyprosić z pracowni. Ucieknie przed odkurzaczem i znowu zamieszka w piwnicy albo pod kuchennym kredensem.

Udało mi się zrobić mu całkiem udany portret telefonem: syczało, wyrywało się, kąsało, ale zrobiłam. Nie mam sumienia zamknąć go w klatce - niech sobie czasem pohula po domu ;) Przywykłam, że czasem robi mi kipisz w kątach ;D Biedne, po prostu nie umie inaczej.


A to powód, dla którego muszę pogonić Licho z odkurzaczem:


Przyjrzałam się dokładniej: okazuje się, że Licho przyprowadziło krewnych i znajomych :D

poniedziałek, 29 stycznia 2018

Poradnik przetrwania

Mówiąc ściśle: przetrwania Wigilii i Świąt Bożego Narodzenia. 

Aby przetrwać należy uzbroić się w: papier, kredki, pisaki, farbki. Pomocne okazać się mogą także chusteczki jakiekolwiekbądź, gazety jakiekolwiekbądź (sprawdzić czy przeczytane, bo nie będą się nadawać do czytania) oraz okulary (w pewnym wieku mogą okazać się konieczne). Przyda się także zdrowy apetyt (to taki milusi eufemizm - nazywajmy rzeczy po imieniu: łakomstwo), zdrowa wątroba i pojemny żołądek.

Należy zasiąść do stołu w wesołym towarzystwie i spożyć: tymbaliki z krewetką, sałatkę śledziową, kapustkę z grzybami, barszczyk z uszkami (lub fasolą), roladę z łososia, śledziki Babci Basi, śledziki Dziadków Kazików. Popuścić pasa (niekoniecznie, jeśli doświadczenia ubiegłoroczne nakazały wdziać kieckę luźną w okolicy pasa) i kontynuować spożywanie: rybki po grecku, wędzonego jesiotra, zupy grzybowej z paluszkami itd. 

Teraz należy udać się do kuchni i zaoferować pomoc w zmywaniu garów, a następnie z pokorą przyjąć nakaz opuszczenia w trybie pilnym wspomnianego przybytku. Poplątać się trochę, poudawać, że robi się coś pożytecznego i sprawdzić..... plamy z barszczyku. Są nadzwyczaj inspirujące.

Wspomniane plamy zazwyczaj powstają przypadkowo i mimowolnie, jednak nie zachęcam do przerabiania pisakiem żadnej (nawet najbardziej interesującej) w wiekopomne dzieło, gdyż wspomniana próba może nie spotkać się ze zrozumieniem Gospodyni (nawet najbardziej wyrozumiałej). Poza tym nawet najbardziej odkrywcze, wdzięczne i wspaniałe dzieło powstałe na obrusie nie wytrzyma konfrontacji z proszkiem do prania i wybielaczem.

Następnie trzeba znaleźć ustronny kącik: wystarczająco obszerny żeby pomieścić rozłożoną gazetę i rozłożone łokcie. Teraz rozłożyć papier i śmiało wykonać na nim plamę (lub kilka). Jakąkolwiekbądź. Czymkolwiekbądź. A potem rozkręcić się i dobrze się bawić.

Ta plama była pierwsza. Kompletnie nad nią nie panowałam. Ale może dlatego lubię ją bardzo? Trzeba kliknąć w obrazek - wtedy widać mnie :D



To była kolejna plama, a właściwie plamozbiór - bardzo nieśmiała. W dodatku wylałam niechcący wodę, ale to w sumie wyszło plamie na dobre.



Potem dobiłam się pierogami z kapustą - były przepyszne, poczułam się błogo i wspomniałam pierogi mojej Babci. Jak wspomniałam, to przypomniała mi się moja Mama w obcisłych sweterkach, szwedach i przeboje "2+1" - i kolejna plama dostała skrzyżowanie Hendrixa z Niemenem.



Następnie pobiegałam wokół stołu żeby ubić trochę zawartość żołądka, bo były jeszcze pierogi z grzybami. Grzyby robią fatalnie na wątrobę, za to świetnie na humor i inwencję - jedzcie grzybki ;D



Potem przyszedł czas na makowiec, piernik, sernik.....................  To ten mak......... :D



Potem przyszła pora na trawienie w, niczym nienaruszonym, spokoju. Znowu coś spaskudziłam, potarłam całkiem niepotrzebnie i się wkurzyłam, bo zepsułam obiecującą plamę. Ale po nalewce malinowej się z nią przeprosiłam. Teraz bryka na papierowej prerii.



A następna plama była znakiem, że należy ułożyć znękany żołądek wraz wątrobą na spoczynek. W końcu następnego dnia też miały być Święta :DDDDD


Wiecie co? Święta miałam ŚWIĘTNE!!!!! :DDDDD


P.s.: Wybaczcie mi jakość - nie chciało mi się skanować, bo to długo trwa, więc pstryknęłam telefonem.

środa, 24 stycznia 2018

Całkiem nowe farbki...

...kupiłam sobie.

36 kolorów! Pięknych jak nie wiem co! 

No, wiem: farbki jak farbki - nie ma się czym podniecać. Ale miło jest mieć takie nowiutkie, nieskalane i pachnące. Tyle, że w tym zestawie są jeszcze dwie złote i srebrna. Niby miałam już takie metaliczne, ale te są wyjątkowe: jak się nimi maluje, to widać jak żyją, poruszają się, a drobniutkie ziarenka miki (chyba miki - nie wiem z czego się to robi?) przepływają z miejsca w miejsce z każdym pociągnięciem pędzla. Wiem, że tak jest, bo zaczęłam używać okularów i widzę :D

No więc, jak widać, nieskalane nie pozostały te farbki za długo. Zwłaszcza, że Książę Małżonek pozwolił mi zagarnąć arkusz czarnego papieru, który już nie nadawał się do zdjęć. Ale mogłam z niego wygospodarować całe mnóstwo małych karteczek. I nie mogłam się powstrzymać: zrobiłam sobie kilka dni temu przerwę w pracy i w tej przerwie (uczę się je robić) naruszyłam dziewiczość farb :D


Nie ma w tym roku przyzwoitej zimy: takiej z trzaskającym mrozem, śniegiem po kolana i głodnymi gośćmi wokół karmnika. Mówiąc prawdę jest tak wstrętnie, że nawet koty więcej siedzą w domu niż na dworze. Śnieg pojawia się na moment, ale zaraz topnieje i jest jeszcze paskudniej niż było. I z tego wszystkiego zaczęłam już strasznie tęsknić za wiosną, za kwitnącymi gałązkami pełnymi owadów, za słowikami w bielusieńkich krzakach tarniny. I mam nadzieję, że jeszcze w tym roku kolczaste chaszcze nie będą przeszkadzać żadnemu Nemrodowi z koparką i planem zagospodarowania przestrzennego. Niestety: pachnąca tarnina z rozśpiewanym słowikiem przegrywają konkurencję z zapachem i brzękiem kasy. Chyba będę musiała posadzić kilka krzewów w swoim ogródku :)

wtorek, 23 stycznia 2018

Tak sobie marudzę

Zmęczyłam się.

Zrobiłam sobie przerwę w pracy: smarowałam na świstku, na którym wcześniej sprawdzałam kolory farb. Mazałam i mazałam - fajnie było. Znikąd wylazł szary zając. Siedział i czekał.

Czasem zające spotykałam łażąc skrajem poligonu, niedaleko naszego domu. Na wiosnę urządzały sparringi, a latem przemykały z szelestem, niewidoczne, schowane w wysokiej trawie, rosnącej u stóp olbrzymich topól. Od wczesnej wiosny słychać było stamtąd szalone ptasie popisy, a w maju, w topolowych koronach, wilgi wyśpiewywały jak oszalałe. Masy srebrzystych listków szumiały jakby biły im brawa i błyskały, rzucając na piaszczystą drogę świetlne "zajączki". 

Zając na skrawku papieru czekał aż ruszę odwłok z krzesła i wyjdę z domu. Wyszłam. Strasznie dawno nie wychodziłam. Podreptałam zwykłą drogą, wylazłam na górkę i zaklęłam brzydko: śliczne, szumiące topole zniknęły - wycięto je! Zostały pojedyncze smętne kikuty. I tak mi teraz źle i przykro.

Mam nadzieję, że jednak będę jeszcze słyszeć wilgi, a czasem spotkam walczące zające. I że ptasi drobiazg nie obrazi się na zawsze i jednak będzie mi robił pobudkę o trzeciej nad ranem.

Mówią, że nadzieja matką głupich, ale każda matka kocha swoje dzieci :)


No to zostawiam tu tego czekającego zająca. Niech wygląda wiosny.