piątek, 15 kwietnia 2016

Chcę zapamiętać

Kiedy moja Mama była małą dziewczynką, jeździła na wakacje w to samo miejsce, w które wiele lat później woziła nas: mnie i moją młodszą siostrę, babcia Zosia - na wieś, niedaleko Kraśnika.
Są tam wciąż pachnące sosnowe lasy, suche łachy piasku z  malutkimi, szkarłatnymi kropelkami goździków i niteczka rzeki, w której taplałam się od rana do wieczora, obserwując łątki i świtezianki. Mam nadzieję, że wciąż chłopcy ze wsi kąpią w upalne dni konie, a wzdłuż drogi przez pola ciotka czasem sadzi truskawki. Czasem śni mi się smak i zapach ogromnych, gorących bochnów chleba, po które latałam do GS-u i czuję na języku pękające bąbelki oranżady w proszku. 

W małej, wiejskiej bibliotece, wypożyczałam „Paddingtona” i „Timura i jego drużynę” i „20 tysięcy mil podmorskiej żeglugi”, a w sobotnie wieczory podziwiałam moje piękne kuzynki, jak szykowały się na zabawy taneczne. Pewnego wieczora chłopcy, deklarując głęboki podziw dla kuzynki Danki, rzucili w nas ..... młodym puszczykiem. Danka prychnęła, zadarła głowę wysoko i wysyczała: Końskie zaloty! Potem pozbierałyśmy biedną sowę i zaniosłyśmy ją do domu.

Ponieważ tego dnia Mama albo Babcia kupiły w sąsiedniej wsi świeże mięso, puszczyk został nakarmiony z bezpiecznej długości patyka krwistymi kawałkami wątroby. Potem rzucił się na kota, zamienił mu ucho w znaczek pocztowy i prawie urwał mu ogon, zrzucił garnki z drabiny na strych do miski z serwatką, a potem spokojnie przysiadł, trzymając się szczebli szponiastymi łapami, i łypał na nas, mrugając raz po raz, trzecią powieką. Był piękny: mały i bardzo, ale to bardzo groźny.

Po jakimś czasie zlazł na piechotę z drabiny, wylazł na podwórze i pomaszerował śmiesznie kiwając się na boki i podskakując (wciąż na piechotę) do trześni, koło płotu. Zabronili mi za nim łazić, więc z drewnianych schodków patrzyłam jak usiłuje wleźć na drzewo. W nocy było słychać dzikie wrzaski kota i skamlenie psa Murzyna - skutecznie dowodziły sowiej odwagi.

Następnego dnia poszłam sprawdzić czy puszczyk wciąż jest na trześni, ale poszedł w swoją stronę. Mam nadzieję, że spacyfikował wszystkie miejscowe koty i ciekawskie psy i żył w dobrym zdrowiu przez wiele lat.

Mama opowiadała mi jak Tadzik (dla mnie wujek Tadzik, mąż ciotki Władki) zabrał ją wieczorem na mokrą łąkę i pokazał świetliki. Mała Elżunia wkładała je sobie we włosy: błyszczały jak zielone spinki, mrugając do latających wszędzie świetlikowych facetów. 

Bardzo, ale to bardzo chciałam też zobaczyć świetliki. Wujek Tadek mnie też zabrał na tę samą łąkę, któregoś upalnego wieczora i ja też patrzyłam na miłosnego Morse'a świetlików. Później nie widziałam ich już przez kolejnych kilkadziesiąt lat. Aż do pewnego czerwcowego wieczora.

Spotkaliśmy się z Przyjaciółmi na polanie, w lesie. Tuż przed Nocą Świętojańską. Paliliśmy sobie ognisko, gadaliśmy, dzieci biegały w ciemnościach jak szalone, W pewnej chwili jedna z córek naszego kolegi przybiegła i oświadczyła, że tu są „takie świecące robale” - to były właśnie świetliki. 

Pomyślałam o mojej bardzo chorej Mamie. Jedyne co mi przyszło do głowy, to to, że się ze mną żegna w ten sposób. 

I pożegnała się. Poczekała na mnie. I odeszła. Mam nadzieję, że teraz wciąż mała Elżunia, z rzadkimi, jasnymi włosami, biega za chudym, cichym Tadzikiem i razem idą na mokrą łąkę popatrzeć na świetliki.


Tak mi się przypomniało. Kilka dni temu był u mnie ktoś kto lubi myszy. Przypomniało mi się, że kiedyś kilka takich myszowych rysunków zrobiłam, a przy okazji znalazłam bardzo stary rysunek o tym jak oglądam świetliki.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

W Gdańsku

Było fajnie.

Było fajnie, a nawet bardzo fajnie, chociaż wpadłam do Gdańska i z niego jeszcze szybciej wypadłam.

Było fajnie, bo miły człowiek w nadmorskiej knajpce, ugodzony naszymi bolesnymi spojrzeniami zagłodzonych hien, stwierdził, że znajdą się jakieś resztki na ostatnią pizzę dla nas. I jeszcze dostałam wiadro herbaty :D Poszliśmy potem na plażę: ciemną cichą i prawie całkowicie wyludnioną. Wróciliśmy zmęczeni do hotelu, a rano............

Pognałam na targi :DDDDDD Okazało się, że jak zawsze, w ciągu ostatnich kilku tygodni, pokręciłam godziny i mogliśmy jeszcze wrócić nad morze i powłóczyć się po plaży przez kilka chwil. Z chłodnymi twarzami, muszelkami w kieszeniach, płucami pełnymi wiatru i butami pełnymi piasku wróciliśmy do hali targowej.

I zaczął się młyn :DDDDD Pełno ludzi, ryk głośników, sceniczne prezentacje talentów wszelakich, śmiech, gadanie, bieganie. Obłęd w ciapki :DDDDDDDD Zostałam zaopatrzona w tablicę (E. zadzwoniła i zapytała: Porysujesz? Porysujesz! Będzie fajnie - zobaczysz! :DDDDDD), przypięłam kawał szarego papieru, owinęłam się „bioróżnorodnym” fartuchem i zaczęłam mazać :DDDDDD 

E. miała rację - było fajnie :DDD W jednej łapie dzierżyłam pędzel ławkowiec, a drugą podpisywałam książki :DDDDD Do tego gadałam, gadałam, gadałam, aż ochrypłam - nie było trudno, bo zdarłam gardło poprzedniego dnia na warsztatach w Poznaniu - malowaliśmy z dzieciakami łąkę dla pszczół w Składzie Kulturalnym.O, tak łąki wyglądają :DDDDD

I na koniec: tak wyglądają Urszula i Urszulka, kiedy nie badają co się dzieje w lesie, bo są na targach  :DDDDD 


I na koniec tylko się pochwalę, że „leśne” wydawnictwa dla dzieci (w tym moje „Sekretne życie ptaków” i „ Życie lasu”) Leśnego Studia Filmowego w Bedoniu dostały medal