wtorek, 29 września 2009

Idzie jesień, worek darów niesie

Poszła Ola na spacerek,
Na słoneczko na wiaterek
A tu lecą jej na głowę
Liście złote i brązowe
A tu lecą jej na głowę
Liście złote i brązowe

No tak - tak śpiewałam na przystanku tramwajowym, wracając z Tatą z przedszkola. Na przystanku, na skarpie, po której szczycie jechał pociąg, rosły nieprzeliczone masy róży pomarszczonej. Pięknie to wyglądało jak kwitła, a potem owocowała. A ja te owoce ze smakiem zżerałam wydłubując ze środka włochate, kłujące pestki. Jak już znudziło mi się wyjadanie czerwonych korali róży, latałam jak obłąkana slalomem po przystanku, między ludźmi i wywrzaskiwałam mysim głosem przedszkolne piosenki. Repertuar był nieskomplikowany i zależny od pory roku :DDDDD.

Dziś rano musiałam w końcu przyjąć do wiadomości, że jesień znowu przyszła. Od kilku dni druty telefoniczne przed domem obsiadały szpaki. Wyglądały jakby tworzyły jakiś szalony zapis nutowy :DDDD. Wyśpiewywały później tę swoją piosenkę w amoku, przekrzykując się nawzajem. Dziś ich nie było za to strasznie padało.

Pójdę ze Świnką na kasztany i żołędzie. Będziemy robić ludziki i bałaganić kolorowymi liśćmi :DDDDD Czego i Wam życzymy :DDDDDDDDDDDDD


piątek, 25 września 2009

Sindbad i Ptak Rok

Taaaaaak, dziś piątek i bedę pościć. Jednakowoż post mi niestraszny, bo mam plan. Plan obejmuje śledzie w śmietanie i ziemniaczki w mundurkach. Mężczyzna powiadomiony wczoraj o planach kulinarnych na dzień dzisiejszy zakrzyknął wielkim głosem: Śledzie - no nareszcie !!!! :DDD Świnki wykazały niemniejszy zapał :DDD

Myśląc o tym obłudnym poście przypomniałam sobie o jajecznej diecie Sindbada Żeglarza. Posłuchajcie:

„Wokół mnie była zupełna pustynia. Piachy i piachy. Ani drzew, ani kwiatów, ani ptaków. Jeno w pośrodku niemal piaszczystej równi ujrzałem przedmiot, który od razu przykuł moją uwagę. Był olbrzymi i okrągły niby potwornie wielkie jajo. Żaden wszakże ze znanych mi ptaków tak olbrzymich jaj nie znosił. Toteż przyszedłem wkrótce do wniosku, że jeśli ów przedmiot jest jajem, ptak, który je zniósł, należy w każdym razie do nie znanego mi gatunku ptaków. Prócz tego przyszło mi do głowy, że mogę skorzystać z zawartości tego jaja, aby głód zaspokoić, gdyż nie znajdę wokół żadnego innego pokarmu. W tym celu zbliżyłem się szybko do jaja, wyjąłem zza pasa topór podróżny i uderzyłem nim z całych sił w skorupę. Uderzenie topora nadłamało z lekka skorupę, w której ukazała się wąska szczelina. Natychmiast przez ową szczelinę zaczęło się sączyć białko. Nadstawiłem dłoni i począłem spijać świeże, smaczne białko, które ciurkiem płynęło z olbrzymiego jaja.

Przetrwałem tak kilka tygodni, karmiąc się wyłącznie białkiem. Po kilku tygodniach z jaja trysnęło pachnące, szafranowego koloru żółtko. Rad byłem niezmiernie tej zmianie potraw, gdyż wyznam szczerze, iż białko mi się już sprzykrzyło i od dni kilku z niecierpliwością wyczekiwałem spodziewanego żółtka.

[...] Wzrok mój padał nieustannie tylko na olbrzymie, puste jajo. Przyszła mi nagle myśl do głowy, że mogę przecież zamieszkać w jego wnętrzu. Natychmiast zbliżyłem się do jaja, rozszerzyłem toporem otwór, który przedtem uczyniłem, i wpełzłem przez otwór do wnętrza. Gdym był już we wnętrzu, zasłoniłem otwór skórzanym kaftanem, który miałem na sobie, aby tym sposobem osłonić moje nowe mieszkanie przed ulewą. Byłem zachwycony moim schroniskiem. Od czasu jak wyruszyłem w podróż, nie miałem jeszcze tak wygodnego mieszkanka. Było co prawda zbyt okrągłe i zbyt sklepione. Musiałem przez czas pewien przyzwyczajać nogi do chodzenia po wklęsłej, nieckowatej podłodze. Zanim zdobyłem owo nawyknienie, padałem niemal co chwila jak długi na podłogę, tym bardziej że była śliska z powodu resztek białka, które zgarniałem w dłonie, i w ten sposób żywiłem się jeszcze przez dni kilka. Tymczasem, nazajutrz po moim zamieszkaniu we wnętrzu jaja, deszcz ustał i pogodne, jaskrawe słońce przenikło przez przezroczystą skorupę jaja, wyzłacając całe jego wnętrze. Sama skorupa, oświetlona rzęsistym słońcem, zdała mi się szczerozłotą. Widziałem, jak zwolna, w miarę zachodu słońca zmieniała swe barwy stając się coraz różowszą, aż wreszcie spurpurowiała wypełniając wnętrze cudownym, purpurowym półświatłem. Ubranie moje i ręce, na które spojrzałem, wszystko teraz było purpurowe, aż wreszcie purpura zaczęła ciemnieć, błękitnieć, szarzeć i w końcu mrok gęsty zapanował w moim mieszkaniu. Pewnego dnia, w samo południe, zauważyłem nagle, iż przejrzyste ściany mego mieszkania, złociściejące od słońca, pokryły się nagłym i niespodzianym cieniem.

„Pewno się niebo zachmurzyło i burza nadchodzi” - pomyślałem w duchu i chcąc sprawdzić moje przypuszczenia wyjrzałem na świat przez wyżłobione w jaju okienko.

Jakież było moje zdziwienie, gdym zamiast chmury ujrzał w niebiosach - tuż nad jajem - olbrzymiego ptaka, który dwojgiem ogromnych skrzydeł przesłonił niebiosa i rzucił cień na ściany mego domu.”

niedziela, 20 września 2009

Wracając....

...... z wesela Kuzyna Mężczyzny, patrzyłam sobie przez okno samochodu.

No i tak sobie patrzyłam na niebo. Bardzo piękne, czyste. Jak to zwykle we wrześniu bywa. A na całym tym niebie gwiazdy. Całe masy gwiazd.

I przypomniało mi się jak jeszcze nie byłam Katarzyną tylko Kasią. Wtedy kiedy byłam tylko Kasią, bo Katarzyną bywam tylko czasami, ale jednak :). Moim ulubionym zajęciem (prócz dręczenia Taty o poczytanie bajki na dobranoc, a robił to najlepiej na świecie :DDD) było leżenie w łóżku i „wymyślanie historii”. W ciemności, przed spaniem, myślałam sobie, że Ziemia to jest taki malutki, maluteńki okruszek w kieszeni jakiegoś olbrzyma. Czasem wymyślałam, że on robi porządki w tych swoich kieszeniach i wyrzuca całą moją Ziemię ze wszystkimi śmieciami. I bałam się co to będzie.

Wyobrażałam sobie też, że olbrzym zorientował się, że ma w kieszeni świat, bo za bardzo hałasowaliśmy i ogląda nas swoim wielkim okiem, a błękitne niebo nad nami to jego niebieska tęczówka :DDDDD

Myślałam i o gwiazdach. Gwiazdy, to były taki malutkie przestrzenie między nitkami granatowego materiału, z którego uszyty był jego garnitur. Nie mam pojęcia dlaczego ten olbrzym chodził akurat w granatowym garniturze, a nie w czerwonym fartuszku z muchomorkiem? Wiecie jak to jest kiedy człowiek przymknie oczy i patrzy pod światło przez bardzo ciemny materiał? Właśnie wtedy widać te moje gwiazdy :DDDDDD

Fajnie przypomnieć sobie jak to było jak się było tylko Kasią :D

piątek, 11 września 2009

Sindbada Żeglarza przygód ciąg dalszy

Dziś przygoda z Koniem Morskim.

Lekko niechronologicznie mi wyszło, bo Koń Morski mieszka w Przygodzie Pierwszej, ale co tam :DDDD Licencia poetica :DDDD

„Po raz pierwszy w życiu ujrzałem Konia Morskiego. Był to niezwykły i prawie czarodziejski koń, maści zielonej jak fala morska. Miał zielone ślepia, zieloną grzywę, zielony ogon i zielone kopyta.

Poruszał chrapami, zgiął szyję w łuk i zaczął harcować, pląsać i podskakiwać tak cudownie, że nie mogłem oczu od niego oderwać. Falowała mu grzywa i falował grzbiet. Zdawało się chwilami, że to fala morska pląsa na brzegu.

Konie królewskie, oczarowane jego pląsem, długo się weń wpatrywały, aż wreszcie jęły bezwiednie naśladować jego ruchy i odruchy.

Ustawiły się szeregiem, jeden obok drugiego, i zachowując linię szeregu zaczęły harcować, pląsać i podskakiwać przejmując od Konia Morskiego falistość jego łabędzich poruszeń. Godzinę całą trwał taniec koni królewskich. Koń Morski umyślnie wprawiał je w ten taniec i czarował swymi harcami, ażeby potem, w chwili niespodziewanej napaść na oczarowane i tańcem zajęte konie i pożreć je zielonymi kłami.”

No dobra - te zielone kły już sobie podaruję - stanowczo Koń Morski bardziej jest wyględny jak ich nie obnaża :DDDD

środa, 9 września 2009

Nie wiem, nie wiem o trawie.........

No właśnie ja też nie wiem :D

Moja trawa, w ilościach znacznie przewyższających moje wszelkie wyobrażenia jest w drodze z Warszawy do Poznania.
Trawa podróżuje z Bronkiem. Mam cichutką nadzieje, że zazwyczaj spokojny i cierpliwy Bronek tym razem też powstrzyma się od sponiewierania fizycznego i werbalnego mojej biednej osoby. A miałby się za co zezłościć.
Otóż weszłam w konszachty z Jaśkiem Kucharzykiem - naszym grupowym kolegą i w wyniku tychże cały samochód Bronka wypełnia istotna część mojego przyszłego, reanimowanego po dzikach, ogródka. Jedankowoż, układając się Jaśkiem, nie spodziewałam się poniższego obrotu spraw:
- Cześć Andrzeju (Andrzej to właśnie Bronek, a Bronek to taka ksywa :DDDD) - jak urządzimy z tymi moimi sadzonkami? Mam przyjechać czy ty podjedziesz do nas (do nas jest jeszcze po drodze ze stolicy spory kawałek) - jak wolisz?
- Wiesz, będę bardzo zmęczony - przyjedź.
- Ok. A zmieszczę się do Ka? - w słuchawce głuche stęknięcie ;DDD
- Nie - weź Jerza.
- Ale Jerz ma auto u mechanika...................... A jak złożę siedzenia i zapakuję wszędzie?
- No, może ??? Jak Ci może przez okno wystawać to da radę.
- To daj znać jak bedziesz dojeżdżać.
- Ok. Jak mnie po drodze nie zwiną za handel gandzią. - :DDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDD
I tak narobiłam kłopotu dwóm przemiłym facetom: Bronkowi i Jaśkowi, który dziś musiał się biedny gimnastykować żeby w ogóle to całe zielsko dało się wpakować do samochodu Bronka.
P.S.: Są, są - przyjechały! Jutro będe sadzić !!!!! :D

W odpowiedzi na Twój liiiiiist........ :DDDDDDDDD

Powinno być: na Twój post, ale co tam :DDDDDD Piece of Glass mnie sprowokowała swoim komentarzem :DDDDDD

Sindbad Żeglarz snuje się za mną strrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrasznie. Diabeł Morski kusi okrrrrrrrrrrrrrrropnie. A ja czytam Leśmiana i coś tam sobie smaruję. Z różnym skutkiem, ale za to w upojeniu :DDDDDDDDDD Albo upaleniu :DDDDDD Shishą :DDDDDDDDDD

Spróbowałam pierwszy raz w życiu tego specjału u Przyjaciółki . Po wspólnym wypaleniu fajki wodnej (nadzwyczaj ciekawe doświadczenie, zważywszy na to, że nie palę), obejrzeniu fantastycznej kolekcji sudańskiego rękodzieła i pięknej ceramiki (Przyjaciółka jest archeologiem) oraz potężnej ilości zdjęć z Afryki - Diabeł Morski znowu doszedł do głosu.

Natycha mnie ten Diabeł Morski strasznie - przestrasznie. Pan Leśmian napisał książkę niezwykłą. Nie musiałam nawet pożyczać jej od Taty - znalazłam na bardzo pożytecznej stronie Uniwersytetu Gdańskiego.


Najpierw obrazek do Przygody Pierwszej, w której Sindbad zachowuje się silnie nieekologicznie i kaleczy wieloryba, gamoń jeden nieuświadomiony:

„Gdy dotknąłem stopą gruntu wyspy, zdziwiony byłem jego miękkością i sprężystością. Miałem wrażenie, że grunt ten jest żywy i że życie w nim nieustannie pulsuje. Przyłożyłem ucho do ziemi i posłyszałem równomierne odgłosy czy też pukania, podobne do bicia serca.

[...] Marynarze zaopatrzyli się w chrust, w pale, a nawet belki, których pod dostatkiem było na okręcie. Rozłożyli ognisko, ażeby upiec kartofle. Wkrótce ognisko wybuchło wesołym, błękitnawozłotym płomieniem, w którym kędzierzawiły się ruchliwe kłęby burego dymu. Ponieważ nie miałem drzewa i nie mogłem ogniska rozłożyć, wyjąłem z kieszeni nóż podróżny i z lekka zanurzyłem go w ziemi, ażeby zbadać dziwny grunt wyspy.

Ledwo dotknąłem gruntu ostrzem swego noża, a natychmiast trysnęła mi w twarz krew zimna, lecz purpurowa.

Zdziwiło mnie to zjawisko! Przyszedłem do wniosku, iż zapewne niektóre wyspy posiadają grunt krwisty. Tymczasem dym z ogniska buchał coraz gwałtowniej. Chrust i drzewo rozżarzyły się tak, że upał i żar od głowni napełnił Ciszą Morską przejęte i stężałe powietrze.

Spojrzałem w stronę ogniska i zauważyłem, że grunt wyspy, jego żarem i płomieniem dotknięty, zaczyna skwierczeć i syczeć boleśnie, jakby go żywcem smażono lub pieczono.

I rzeczywiście, zapach smażonej czy też pieczonej ryby napełnił naraz powietrze.”

Zgrrrrrrrrrrrroza. Zieloni mieliby tu coś do powiedzenia ;DDDD


Fascynuje mnie fakt pieczenia kartofli przez marynarzy - czyżby już za czasów Sindbada arabscy żeglarze docierali do Ameryki? Ale mniejsza o to - bajka jest przednia :DD Za to w Przygodzie Drugiej przyroda atakuje Sindbada: Ptak Rok zanosi go do Diamentowej Doliny (należy zaznaczyć, że Sindbad znowu zachował sie kretyńsko i zeżarł jajo Ptaka Roka ;DDD- cholesterol mu na pewno podskoczył i dobrze mu tak :DDDD), a tutaj:

„Uczułem nagle, że pokład diamentowy, na którym stoję, zaczyna się poruszać i zachwiewać pod moimi stopami. Po chwili całe dno kotliny zachwiało się w swych posadach. Jednocześnie posłyszałem jakieś pokątne syki i ujrzałem znienacka atłasowopołyskliwe, ozdobione pręgowatym ornamentem łby wężów jadowitych, które się społem i kolejno wysnuwały z dna kotliny, spod natłoku rozjarzonych w księżycu diamentów. Widok ów przejął mnie dreszczem wstrętu i zgrozy. Wyznam szczerze: zbladłem i struchlałem. Cofnąłem się ku skalnym ścianom kotliny i szczęśliwym trafem wykryłem w nich grotę, przywaloną olbrzymim głazem. Uczyniłem wysiłek nadludzki, aby nieco uchylić głazu i przeniknąć do wnętrza groty. Gdym był już we wnętrzu i gdy głaz na nowo wejście do groty szczelnie przesłonił, odetchnąłem radośnie, dziękując Allachowi za nagłe zbawienie. Ciekawość jednak kazała mi z lekka uchylić głazu, aby spojrzeć na okropne węże przez szczelinę, której zbytnia wąskość wzbraniała wężom dostępu. To, com ujrzał, przeszło wszelkie moje oczekiwania. Ujrzałem cud, ale cud potworny i straszliwy! Tłum wężów, jaskrawo oświetlonych blaskiem wylękłego księżyca, snuł się po dnie kotliny unosząc ku górze łby i prostując smukłe, na kształt potwornych łodyg, tułowie. Zdawało się, iż dno kotliny porosło nagle tysiącem żywych, ruchomych, sprężystych badyli, które miarowo chwiały się na wietrze. Przyglądając się uważniej spostrzegłem, że owe dziwaczne, wzwyż na ogonach klęczące węże przystrojone są w szereg obcisłych pierścieni i sygnetów. Cały tłum wężowy, wsparty na diamentach, zdawał się kołysać rytmicznie. I były chwile, gdy wszystkie na raz węże nieruchomiały niby przedmioty strojne, lecz martwe; i wówczas dzięki smukłości tych przedmiotów zdawało mi się, że mam przed sobą jakiś zbytecznie gęsty las fletów, pionowo w ziemi utkwionych. Zrobiłem właśnie owo spostrzeżenie, gdy nagle posłyszałem wyraźnie, że z gardzieli nieruchomych wężów dobywają się zwolna dźwięki fletowe.”


C.D.N. - mam nadzieje :D

wtorek, 8 września 2009

Tinga Tinga

Piece of Glass - skłamałam :DDDD

Nie zawsze ciężka, znojna praca w pocie czoła wiąże się z dzikimi obostrzeniami ze strony Klienta, Accounta i Pracodawcy :DDDDDDD (W tajemnicy muszę się przyznać, że lubię te ograniczenia - zmuszają do wysilenia mózgu i kreatywności.)

Czasem ta praca bywa bardzo, ale to bardzo miła i sprawia wiele radości :DDDDDDDD

Tak było z ..... tinga tinga :D

Wiecie co to jest? Spokojnie - ja też nie wiedziałam (gdzieś, kiedyś obiło mi się o uszy, ale nie pofatygowałam się zgłebić tematu), ale Iza - moja koleżanka powiedziała, że chce tinga tinga dla Klienta i koniec (tupnięcie nogą ;DDD), i że jak już zadam sobie trud poczytania o tym czymś co brzmi jak walenie kijem w rurę, to z całą pewnościa mi się spodoba :DDDDDDDDD

W skrócie - żeby nie przynudzać - tinga tinga, to malarstwo afrykańskie. Nazwa pochodzi od nazwiska twórcy, a sam nurt powstał całkiem niedawno, bo w latach 60 ubiegłego wieku (łomatko jak brzmi :DDDDDDD). Tinga tinga charakteryzuje radość, obłąkańcza kolorowość i prostota środków. A główne tematy to zwierzaki - niezwykłe, bajkowe i pełne wdzięku. Są i obrazki o innej tematyce, ale jakoś te zwierze są urzekające. Przynajmnie ja je tak odbieram.

Poniżej, to co wtedy powstało po dwudniowym gapieniu się z otwartą paszczą w monitor komputera :DDDD




Hipopotamki niespecjalnie mi się udały, ale leżały sobie razem z resztą obrazków na dysku i postanowiłam też je pokazać :DDD

niedziela, 6 września 2009

Uroki Łeby

Połowicznie odzyskałam komputer.

Przy okazji zmusiłam się do przejrzenia zdjęć z Łeby.


Na początek zdjęcie nie moje. Zdjęcie zrobił Jerz. Stwierdził, że musi. Że on po prostu musi je zrobić. Nie może wyjechać z Łeby nie zrobiwszy tego właśnie zdjęcia.

I wcale mu się nie dziwię. To nieprawdopodobne ilu ludzi wpada, w słoneczną wakacyjną niedzielę, na pomysł udania się nad morze. Ciało przy ciele, kocyk przy kocyku, parawan obok parawanu - horrrrrrrrrrrrrrrrrror - nawet na wybrzeżu skolonizowanym przez foki nie ma takiego ścisku. Nie czuć rześkiego zapachu wody tylko wszechobecny smród smażącego się mięska: tego ludzkiego (z dominującymi nutami olejków do opalania) oraz tego nieludzkiego, ale przez ludzi spożywanego w przepotwornych ilościach - przy każdym zejściu na plażę, jak skrofuły, wyrastały budki z hamburgerami, watą cukrową, odzieniem wszelkiego autoramentu, obuwiem plażowym, prawanikami i wszystkim, co spragnionym słońca i wywczasu, plażowiczom jest niezbędne do przetrwania dnia nad wodą.

Taaaaaaaaaaak, przetrwać dzień na plaży, to niezły survival. Postanowiliśmy doświadczyć tej rozrywki przed wyjazdem do domu. Znalezienie wolnego miejsca zabrało nam jakieś 20 minut. Koc udało sie nam położyć na piasku złożony na pół - na cały nie starczyło miejsca. Dzieci uprawiały slalom gigant na ośmiocentymetrowych miedzach między kocykami, a nad samą wodą, tam gdzie było już zbyt mokro na przywieranie ciałem na dużej powierzchni do podłoża, obnosili z dumą swoje, błyszczące od kremów, wdzięki i "beercepsy" panowie upstrzeni, tu i ówdzie, tatuażami o treści płaskiej i nieciekawej, za to prezentowanej na wszelkich możliwych wypukłościach ciała.

Ale nie wszędzie tak było. Między tymi pastwiskami, rozciągają się kilometry, relatywnie mało uczęszczanej, plaży. Zaglądają tu miłośnicy nieco innego rodzaju ruchu, niż tylko ulubiony sport ekstremalny wczasowicza czyli kulanie się z boku na bok po kocyku.

Plaża jest wprawdzie zadeptana, ale za to można się tu swobodnie poruszać i słyszeć własne myśli.

Moja pierwsza myśl była o tym, że plaża to strasznie trudny temat do fotografowania. Nic tylko piasek i kamyki i piasek,


i piasek i kamyki.


I piasek.


I trawki w niewielkich ilościach.




No i tak sobie stałam i patrzyłam.


Próbowałam zrobić zdjęcie takim malutkim ptaszkom, które biegały tu i tam w swoich malutkich ptaszkowych sprawach, ale były bardzo płochliwe. Zostawiały po sobie tylko masę śladów po zaaferowanym sprincie między kamyczkami.




Szkooooooooda, że zdjęcia ptaszkom nie zrobiłam - były śliczne: ubarwione jak te kamyczki, na długich, cieniutkich jak gałązeczki nóżkach i z długaśnymi, cieniuchnymi dziobkami. Musze sprawdzić jak się nazywają.

Fajną rzecz znaleźliśmy: olbrzymi kawał drewna wygłaskany przez wodę i słońce do srebrzystego połysku. Drewno, póki jeszcze leżało w wodzie zostało skolonizowane przez pąkle. Takie osiadłe skorupiaki. Założyły na zatopionym pniu osiedle mieszkaniowe - pąklowiec :D



Łaziliśmy sobie po tej plaży przez długie godziny. Mężczyzna najpierw biegał tu i tam i pstrykał, i pstrykał w upojeniu piasek, kamienie, trawki i wszystko co było w zasięgu wzroku. Jeszcze nie widziałam jego zdjęć, ale może i dobrze: nie odważyłabym się pokazać swoich.

Zosia łaziła z nami. Długo była dzielna, ale w końcu tak się zmęczyła , że zaczęła marudzić i jęczeć. Zmarzła biedna. Zrobiło się późno i zaczęliśmy myśleć o powrocie.


Postanowiliśmy poczekać na zachód słońca. Jerz próbował się z wodą i stanowił najciekawszy obiekt do fotografowania w całej okolicy:


A to najciekawsza część Jerza: pomarszczone od wielogodzinnego łażenia po wodzie pięty :DDDDDD

Oczywiście nie pozostał mi dłużny i też wykonał portret mojej zadniej części :DDDD


Pocieszam się, że chociaż tym razem zrobiłam lepsze zdjęcia :DDDDDDDDDDD

I tak doczekaliśmy się zachodu słońca z jęcząca Świnką.


A ono chowało się w morzu coraz niżej i niżej, a mnie jak zwykle, nie udało się zrobić nic przyzwoitego :DDDDD

Świnka zeszła z plaży, doczołgała się do samochodu i po dziesięciu minutach oraz opróżnieniu półtoralitrowej butelki wody zarządała ....... kolacji :DDDDDD

środa, 2 września 2009

Sindbad Żeglarz


Tak mi się jakoś kołacze Sindbad Żeglarz po głowie i nie chce jej opuścić. A może to Diabeł Morski namawia do ruszenia w podróż z Sindbadem?

No nic - muszę poprosić mojego Tatę o pożyczenie lektury. Pewno się zdziwi :D