środa, 13 października 2021

Pocztówka z wakacji

Przed wyjazdem (każdym) przeżywam reisefieber (po niemiecku to tyle co rozgorączkowanie: reise - podróż i fieber - gorączka, po domowemu  i niekoniecznie cenzuralnie, to po prostu: przedwyjazdowa sraczka mózgowa). Pakuję wtedy WSZYSTKO. Dosłownie. Stosy gatek, butów, ręczników, koszulek, skarpetek itd. piętrzą się wszędzie. Zgroza. I zwykle zapominam zabrać te rzeczy, które są najważniejsze. 

Ale jest coś co zawsze ze mną jedzie: duży plastikowy pojemnik z pokrywką. Bo zbieram. Wszystko. Patyki, liście, kamyki, nasiona, muszelki: kawałki świata. Praktykę pojemnikową zainaugurował wiele lat temu Książę Małżonek. Przerażony ilością zachomikowanych we wszystkich zakamarkach auta śmieci, przed kolejnym wyjazdem nabył specjalnie dla mnie wielkie pudło. Zapytany dlaczego takie szczelne i twarde, przypomniał jak bardzo cuchną krabie szczątki, mokre muszle i kamienie z dziurką zadekowane w foliowych torebkach i jakim cierpieniem napawa mnie utrata tychże. No cóż... Miał rację. 

Tym razem także zabrałam pojemnik. Zapakowałam do niego masę rzeczy, a potem zapakowałam go do samochodu. A potem wypakowałam go w domu i ............ zapomniałam o nim. Znalazłam wczoraj. Z przerażeniem pomyślałam o skażeniu biologicznym domu i okolicy. Przemknęła mi też przez głowę myśl, że może lepiej zutylizować pudełko wraz z zawartością? Bo ten smród był obiecujący. Fetor jaki rozsiewały dwa olbrzymie kamulce (prawdopodobnie kawały martwej skały koralowej) zmusił nas do trzymania ich przed domem przez kilka tygodni. Ale to pudełko takie praktyczne..... I ten plastik tak wywalić? No nie! 

Otworzyłam heroicznie i............ Żadnego smrodu. Tylko miękki, nieco mdły, zapach zeschniętych liści figowych. Wyjmowałam z pojemnika kolejne patyczki, kamyczki, listki i trawki jak wspomnienia z zakątków mózgu. I tak, może to i są śmieci, ale nawet jak śmierdzą, to pamiętam słońce na stopach, smak fig z drzewa przy drodze, plusk wody i spokój. 

No to się z Wami podzielę 



środa, 31 marca 2021

O kupie, szczęściu i łakomstwie.

Okno babcinej łazienki wychodziło na Szambelankę

Kiedy w domu było cicho i sennie, kiedy Babcia miała czas i była spokojna, a słońce grzało mury,  otwierała to okienko najszerzej jak mogła. Zapinała je na haczyk, żeby nie skrzypiało i nie zamykało się. Szła do kuchennego kredensu i wyjmowała drobny groszek, pszenicę, która nie zdążyła zostać kutią albo jakąś kaszę. Potem wychylała się daleko, daleko poza parapet i wołała. Cichutkim, miękkim gruchaniem nawoływała staromiejskie, siwe gołębie.

Zawsze przylatywały. Szeleszczącą chmurą siadały wokół Babci i, jak maszyny, pożerały wszystko co im sypała. Groszek, pszenicę, która nie została kutią, jakąś kaszę. A Babcia mówiła. Cichutko opowiadała co się w niej dzieje, co się wokół niej dzieje.  Robiła to tak często, że tłuste ptaszyska wcale się jej nie bały. Kiedy pożarły już wszystko co dla nich miała, zaczynały chodzić po parapecie śmiesznie potakując głowami. Wpatrywały się w nią łakomie nieruchomymi, złotymi oczami i cierpliwie słuchały. Przysiadały na babcinych ramionach, polatywały wokół, puszyły i czyściły pióra. A Babcia mówiła. Potem ptaki zaczynały zaczynały domagać się dokładki: podchodziły bliziutko do babcinych rąk i zaglądały do środka. A jeśli te twarde, spracowane i pomarszczone dłonie o króciutko obciętych paznokciach były zamknięte, próbowały wetknąć głowy głęboko między palce. Potem zrywały się gwałtownie i odlatywały.

Czasem, zaglądały też rano. Stukając w szyby domagały się ziarenek teraz, natychmiast! Ale Babcia była twarda: poczęstunek był tylko na jej warunkach i w czasie, który ona wyznaczała. 

Strasznie to lubiłam. Podglądałam Babcię, stojąc w drzwiach, w cieniu. Nie uczestniczyłam w tych chwilach. Babcine gołębie kochały tylko ją. Mnie się bały. Za to mogłam karmić gołębie na Podzamczu. Wracając z targu, siadałyśmy na jakimś rozgrzanym murku i mogłam częstować ptaki do woli. Tylko jeść mi nie było wolno: bułka, obwarzanek, kawałek jabłka czy cokolwiek innego co miałam w dłoniach stawało się łupem bezczelnych ptaszysk.

Czasem zdarzało się, że wracałam do domu, w berecie lub płaszczyku, ozdobionym upuszczoną mściwie i znienacka, śmierdzącą straszliwie kupą. Wyłam wtedy wniebogłosy, a Babcia pocieszała, że ta kupa, to z wdzięczności i na szczęście. A szczęście czekało w domu: spoczywało w puszce po kawce Ince, w postaci monolitycznej lepkiej bryły. Było wielobarwne: białe, żółte, pomarańczowe i czerwone. I miało słodki smak migdałów, wiśni, cytryn. Szczęściem zarządzał Dziadek. Wracał z pracy, albo z działki, zjadał obiad i otwierał tę mityczną puszkę. Potem z trudem wydłubywał pojedyncze cukierki. Z namaszczeniem ssaliśmy pomalutku kolorowe brylanty.

Puszka po kawce Ince okazała się być puszką Pandory. Pewnego dnia, z czystego łakomstwa, wlazłam na kuchenny stół i z wysokiej półki ściągnęłam pudełko. Babcia patrzyła z dezaprobatą. "Kasiu, nieładnie robisz, to landrynki Dziadka - poczekaj na niego". Nie słuchałam. Łakomstwo zwyciężyło. Oznajmiłam, że wezmę sobie tylko jedną, malutką, białą migdałową landryneczkę i Dziadziuś nic nie zauważy. Z trudem, wspomagając się kopyścią (Babcia nie chciała mi pomóc w grzesznym procederze), dokonałam włamania i sięgnęłam chciwie do bryły cukru. 

I wtedy.... polała się krew! Kawka Inka była zabezpieczana cienką metalową blaszką. Po wyrwaniu tego zabezpieczenia zostawała ostra krawędź pod pokrywą puszki. A ja się właśnie na tę krawędź nacięłam! Krew się lała, ja wyłam i czkałam. Babcia, bez słowa, wyjęła bandaż i opatrzyła mi pocięty dotkliwie palec. Puszka wróciła na swoje miejsce z nienaruszonym monolitem w środku. Jedynie zdobna w krwawe zacieki. 

Dziadek przyszedł do domu. Zjadł obiad. Sięgnął po puszkę. Wydłubał mojego ulubionego migdałowego cuksa i podał mi go. Odmówiłam. Niebieskie, małe oczka Dziadka zrobiły się jak spodki. Potem popatrzył, na bandażową kukiełkę na moim palcu, na krwawe zacieki na puszce, na moje zasmarkane, czerwone i zapuchnięte oblicze i....... wszystko zrozumiał! 

Jak ja się strasznie wstydziłam!!!!!! I do dziś wolę jednak te żółte, cytrynowe landrynki ;D

A tak karmiłam gołębie :D



czwartek, 4 lutego 2021

Roznosiciele snów

Jak byłam mała, to moje koleżanki chciały być policjantkami. Albo przedszkolankami. Albo Marylą Rodowicz! A ja chciałam być .... KOMINIARZEM!

Mieszkaliśmy w pobliżu kombinatu, w którym pracowała moja Mama. Rano Mama szła do pracy, Tata jechał pociągiem do swojej pracy do Poznania, a ja szłam do Mamuś Derowej. 

Mamuś Derowa mieszkała tuż obok nas. Razem z Ewunią, Grażynką, Tatusiem Derą i najważniejszą osobą w domu: Babuś Derową. Babuś Derowa była niziutka i okrągła, i nosiła kwieciste fartuchy. Miała siwiuteńkie, bardzo długie włosy. Zaplatała je w warkocz, cieniutki na końcu jak mysi ogonek, i zwijała na karku w płaski srebrny kok - sznekę (tak tutaj wciąż jeszcze czasem mówi się na drożdżówkę). 

Rano Mamuś Derowa biegła do pracy, bo pracowała w tym samym kombinacie co moja Mama. Prowadziła tam stołówkę i gotowała najpyszniejsze na świecie zupy jarzynowe i kompot z korbola. Ja zostawałam z Babuś Derową. Wyglądałyśmy sobie przez okno. Babuś Derowa opowiadała różne fajne rzeczy i bajki. Chodziłyśmy też do kurnika, albo do malutkiego ogródka, w którym rosła pachnąca cebula, słodziutki groszek i gryzące w jęzor rzodkiewki. Czasem, do poprawczaka, który był niemal na przeciwko domu, w którym mieszkali Derowie, niebieska Nyska przywoziła młodych chłopaków i wtedy Babuś Derowa wzdychała ciężko ze smutkiem.

Koło południa Ewunia i Grażynka wracały ze szkoły. Potem Tatuś Dera docierał z pracy. Wszyscy siedzieli w ciepłej kuchni i jedli gorącą, pachnącą zupę ze sznytką chleba z masłem. Jesienią i zimą Ewunia rozstawiała projektor i wyświetlała bajki w ciemnym pokoju i strasznie ciężko było wychodzić z ciepłego mieszkania Derów, jak Tata, idąc ze stacji kolejowej, odbierał mnie w drodze do domu. 

Latem, największą atrakcją był kiosk. Kiosk był przyklejony do betonowego ogrodzenia starego parku i był otwierany na krótko. Było tam pełno wszelkiego dobra dla wszystkich. Dla Panów były napoje wyskokowe i papierosy, a dla dzieciaków były lizaki i lody Bambino, które wyglądały jak kanapka lodowa w wafelkach. I była też czerwona oranżada w butelkach z porcelanowym korkiem. Pyszna! Landrynkowa!

Szłam tam czasami z Ewunią i stałyśmy cierpliwie w ogonku razem z bandą rozwrzeszczanych dzieci i dorosłymi uzbrojonymi w emaliowane kanki na świeże piwko z pianką. A jak przychodziła nasza kolej to dostawałam lizaka! Najbardziej lubiłam czerwone cukrowe kogutki za kilka groszy. Lizałam je i ciumkałam, a potem kazałam wszystkim podziwiać jaki mam diabelsko czerwony jęzor. Szłam do domu wywieszając go na całą długość i zezując czy aby na pewno jest wystarczająco ognisty. Zezując na jęzor, zapominałam patrzeć pod nogi i w domu Mamuś Derowa smarowała mi otarcia jadowicie fioletowym mazidłem i naklejała na zdarte kolana i łokcie plastry. A jak już przestawałam wrzeszczeć, to z dumą oglądałam poniesione rany.

Wszystko było fajne! Wszystko trzeba było powąchać, dotknąć, posmakować! Ale najfajniejsi byli .... KOMINIARZE! Od wczesnej jesieni pojawiali się na ulicach. Zwykle po dwóch, trzech. Z umurzonymi twarzami, w szapoklakach, cylindrach i melonikach z naderwanymi rondami, albo całkiem bez rond. W czarnych bluzach z dwoma rzędami złotych guzików i z kolorowymi chustkami na szyjach. Błyskali w szerokich uśmiechach zębami i białkami oczu. Kiedy przechodzili, cichły rozmowy i ludzie kłaniali się im z szacunkiem. Byli bardzo, bardzo ważni: w domach wciąż jeszcze gotowało się na westfalkach i paliło się w kaflowych piecach. 

Fascynowali mnie. Byli tajemniczy i niedostępni. I mieli takie dziwne przyrządy: sznury, kule, szczotki. I drabiny mieli! I wielkie worki! I mogli wchodzić bezkarnie na dachy. Nikt im tego nie zabraniał! Też tak chciałam! Chciałam wchodzić na dach i patrzeć na wszystko z wysoka!

Naprawdę??? Tylko te sadze wygarniali??? O nie! Byłam głęboko przekonana, że sadze, to tylko pretekst. Bo przecież przez kominy było z pewnością słychać rozmowy, westchnienia, marzenia......Kominiarze nasłuchiwali tych wszystkich ludzkich pragnień i wtedy, w nocy, wracali na dachy. W wielkich workach przynosili ludziom..... sny. To dlatego byli tacy czarni: żeby nie było ich widać w ciemności! Rozwijali zwoje sznurów i na ich końcach spuszczali sny przez kominy......... To była, według mnie, istota ich pracy. I też chciałam koniecznie zostać kominiarzem. 

Tak mi się przypomniało, bo grzebałam w szkicownikach i znalazłam stary obrazek. 



Kominiarzem nie zostałam. Trochę podrosłam i zapragnęłam zostać paleontologiem. A potem ichtiologiem. A potem biologiem. A potem rzeźbiarką. Albo malarką. No i guzik z pętelką. Nie zostałam. 

A Wy? Pamiętacie kim chcieliście zostać jak dorośniecie? I dlaczego?


p.s.: Przesłałam Ewuni, dziś Ewie, to co napisałam i tutaj umieszczam jej komentarz: 

Wróciły miłe wspomnienia. Cofnęłam się przez chwilę w czasie. Dziękuję Kasiu. To były cudowne beztroskie czasy. Zapomniałaś że w tym sklepiku sprzedawał pan Borowczyk smaczne sękacze którymi i ja się objadałam. Teraz takich nigdzie nie ma.

środa, 13 stycznia 2021

Ewolucja

 Mam takie ulubione miejsce w Poznaniu: Poznańską Palmiarnię.

Jak byłam mała, to Tata zabierał mnie tam w niedzielę. Zawsze gdzieś szliśmy: do Starego Zoo, do Zoo na Malcie, do Muzeum Instrumentów Muzycznych, do Muzeum Narodowego albo właśnie do Palmiarni.

Chodziliśmy po wąskich alejkach udeptanych krokami setek odwiedzających to miejsce ludzi. Było gorąco i wilgotno i Tata tłumaczył dlaczego dżunglę nazywa się czasem „zielonym piekłem”. I dlaczego jedne pawilony są chłodniejsze niż inne. I po co rośliny wykształciły ciernie. I po co im grube łodygi. Albo dlaczego niektóre rośliny nazywają się tak samo, a wyglądają całkiem inaczej (wciąż zdumiewają mnie euforbie). I co to są sukulenty. I po co są łacińskie nazwy roślin. Zadzierałam głowę i pytałam, pytałam, pytałam. A Tata odpowiadał cierpliwie. A jak nie umiał odpowiedzieć, to wracaliśmy do domu, wyciągaliśmy Encyklopedię Gutenberga i sprawdzaliśmy co było do sprawdzenia. Albo pytaliśmy Mamę. 

Bo Mama była ogrodnikiem. Zabierała mnie czasem do pracy. Chodziłam za nią po szklarniach ze stadem kotów i patrzyłam jak rosną goździki, pomidory, gerbery. A jak się zmęczyłam, to szłyśmy do laboratorium. Panie i Panowie, którzy tam pracowali pokazywali mi malutkie roślinki, merystemy, preparaty, pozwalali mi zaglądać przez mikroskop i spokojnie tłumaczyli i odpowiadali na nieskończoną listę pytań. Raz nawet dostałam uśpionego eterem turkucia podjadka i przechowywałam jego truchełko przez jakiś czas w słoju jako cenny skarb. 

Zapędziłam się za daleko od Palmiarni. Zamknięto ją. Na kilkanaście lat, bo przedpotopowa konstrukcja wymagała wymiany. Strasznie tęskniłam. Mama zaczęła mi znosić rozmaite zielsko z pracy i zaprenumerowała fantastyczne pismo „Kwiaty". Czytałam, hodowałam rośliny i owady,  i uczyłam się, że rośliny jedzą mięso, kupę, jajka. Tata podsunął mi skamieliny, których szukaliśmy na starej żwirowni i opowiadał mi o dinozaurach, amonitach, belemnitach. Mama tłumaczyła, że sagowce, paprocie i miłorzęby, to też żywe skamieniałości.

I tak to we mnie zostało - nie wyrosłam nigdy z tego przedpotopowego świata. Właściwie, to nie dość, że nie wyrosłam, to jeszcze sama zrobiłam się przedpotopowa. I dobrze mi z tym. Lubię być babcią. I cieszę się, że może uda mi się przekazać moim wnukom (mam ich  troje i są jeszcze bardzo mali) coś co sama dostałam dawno temu: zachłanną ciekawość świata i nieposkromioną potrzebę zdobywania wiedzy. 

I znowu zapędziłam się za daleko od Palmiarni. Piszę o niej dlatego, że pokazałam kilku osobom ilustracje do książki, którą napisałam i narysowałam. I kilka z nich skomentowało je jednakowo:
KASIA! To jest PALMIARNIA!!!!! 

Właściwie nie zastanawiałam się nad tym rysując, ale wiem skąd tam ta palmiarnia się wzięła :D  I zapraszam Was do mojego świata: do mojej Palmiarni i do mojej książki :D

„OD POCZĄTKU czyli powstanie i rozwój życia na Ziemi”
ukaże się już niedługo nakładem Wydawnictwa Nasza Księgarnia. Poniżej fragmenty kilku ilustracji, a wśród nich te „z Palmiarni” :)