Na spacer sobie pójść.
Z psem.
Bo nikt inny nie chce ze mną spacerować.
Bo nikt inny nie chce ze mną spacerować.
Łazimy sobie. On węszy, grzebie, szuka i wypatruje. Od czasu do czasu ogląda się na mnie z pyskiem mokrym od deszczu, jakby sprawdzał: No, jesteś tam? Nie zgub mi się. I drepczemy dalej.
Zbieram rozmaite śmieci: patyki, szyszki, kawałki kory, jakieś kostropate owoce i liście - całe naręcza liści. Chyba nie wyrosłam z kaloszy, jesiennych, przedszkolnych spacerów po parku i odkrywania, że zawsze jest coś nowego do odkrycia.
Potem zmoknięci i zmarznięci wracamy do domu. Pies włazi na kanapę i wzdycha, a ja siedzę sobie przy stole. Grzeję zimną twarz dłońmi i piję gorącą herbatę.
I wtedy najbardziej lubię się nudzić. Przeglądam kieszenie (do których czasem boję się włożyć rękę) i ostatnio czytane książki. Zawsze można w nich znaleźć rzeczy już raz znalezione. I okazuje się, że śmieci mogą być przyjemnie użyteczne :)