Czekam.
Czekam na kuriera, który ma przywieźć moją nową maszynę do pracy. Stara się lekko popsuła i po czterech miesiącach przepychania się z ubezpieczalnią (wykupiłam "Gwarancję Beztroski" - nie polecam, bo czego jak czego, ale beztroski, to to na pewno nie gwarantuje) uciułałam na nową. Zanim naprawię starą............. Płakać mi się chce.
Więc tak siedzę i czekam. I już przestałam spać.
Czekając, smaruję na karteluszkach wzory, kolory, zapisuję pomysły i czasem, kiedy schną farby, tęsknię sobie. Za wiosną, za młodymi listeczkami wybuchającymi z pąków, za ptasim wrzaskiem o czwartej rano. Zaraz to wszystko wróci: co noc słyszę przelatujące kaczki i gęsi, a znad poligonu przylatują żurawie i nawołują się skrzypliwie.
Tęsknię za Babcią. Za codziennymi spacerami po Ogrodzie Saskim i targiem na Podzamczu. Rano maszerowałyśmy po zakupy: Babcia chodziła między stosami cebuli, ziemniaków, marchwi i grzybów. I wybierała. Według sobie tylko wiadomych kryteriów. Dotykała, wąchała, marszczyła nos nad każdą truskawką, kapustą, pęczkiem koperku. Potem wracałyśmy do domu, Babcia wstawiała zupę, zagniatała makaron albo robiła pierogi. Z kapustą i grzybami specjalnie dla mnie, a z mięsem dla Dziadka Tadeusza.
Potem Zofia ubierała się ładnie - w niebieską albo czerwoną sukienkę. A ja żądałam kokardy! Kokardę robił szyfonowy szal. Obowiązkowo niebieski. Należało ściągnąć włosy na czubku głowy w cienki ogonek, a potem zawiązać wstęgę przejrzystego materiału w gigantycznego, błękitnego motyla. Od tego ściągnięcia robiły mi się skośne oczy :D
Wychodziłyśmy z domu i maszerowałyśmy Krakowskim Przedmieściem (zaliczałyśmy wszyściutkie wystawy :D) do Ogrodu Saskiego. Babcia niosła ogromną torbę, w której było jedzenie dla mnie. Torba była w paski i zawierała (w zależności od pory roku) gigantyczną butlę soku z marchwi, który Babcia wyciskała przez gazę albo słój Wecka wypchany startymi rzodkiewkami ze śmietanką. Albo słój truskawek z cukrem. Albo olbrzymie słodkie jabłka i malutki, zielony nożyk do ich obierania.
Był też wielki bochen pachnącego ciepłego chleba, z którego ukradkiem ogryzałam skórkę kiedy Babcia, siedząc na parkowej ławce, plotkowała z innymi paniami. Czasem (nawet bardzo często) bochenkowi towarzyszyły wafle kupowane w tej samej piekarni co chleb. Siadałam obok rozgadanych pań i ze smakiem pożerałam trzeszczące i siejące okruchami kwadraty. Zlatywały się niebiesko-siwe gołębie i szare wróble w brązowych czapeczkach. A czasem, z koron ogromnych, cienistych drzew, złaziły wiewiórki. Niektóre były tak przyzwyczajone do ludzi, że mogłam podawać im kawałeczki jabłek z ręki .
Najpiękniej było wiosną: cały park tonął w bladozielonej mgiełce młodziutkich listków. Buki, graby, wiązy, kasztanowce, akacje - wszystkie drzewa niemal jednego dnia wybuchały zielenią. Szłyśmy sobie pomalutku, a w brzuchu chlupał mi sok z marchwi :D Słońce pełzało po parkowych ścieżkach, rzucało blaski na trawę i pnie, osuszało spoconą od biegania, jak kot z pęcherzem, buzię. No właśnie: spacer kończył się wtedy kiedy pęcherz przypominał, że wypiłam morze soku :D Wtedy biegłyśmy: Babcia z wielką torbą, lżejszą o to co musiałam zjeść i wypić, a za Babcią pełen pęcherz i ja z kokardą, która już dawno przestawała przypominać błękitnego motyla, za to powiewała za mną smętnie jak flaga oznaczająca kapitulację :D
Tylko Ty potrafisz tak pieknie przynudzac. Całusy Patrycja
OdpowiedzUsuńDziękuje Patrycja - i ja ściskam :)
UsuńNo i cóz ja mogę powiedziec, poza tym ze piękne? No piękne! Te fruwajace plamy swiatla...!!!
OdpowiedzUsuńA z moja babcia tez chodzilam do parku, takiego z rabatkami pelnymi kolorowych kwiatów. Jedzenie - oczywiscie - tez, nie ma chyba na swiecie babci nie usilujacej karmic wnuczeta do oporu :))) Moja przy tym stosowala fortel - wymyslala na poczekaniu niekonczace sie przygody pewnego krecika, mieszkajacego w lesie nad rzeka. I calkiem niepostrzezenie wlewala we mnie talerz zupy pomidorowej :)
O tak! Rabatki były i w Ogrodzie Saskim: ohydne! Obsadzone starcami i paskudnymi, krzykliwymi szałwiami :DDD A obsesyjne karmienie kiedyś opiszę :DDDD ZGROZA :DDDD I opowieści były: bajki, wspomnienia, ploteczki - lepsze niż jakakolwiek bajka telewizyjna. Tyle, że byłam uodporniona na wtykanie we mnie jedzenia :D Wyjątkiem były pierogi, rosól z makaronem i ..... pomidorowa :D Chyba wszyscy kochają pomidorową - a jak nie kochają, to znaczy, że dobrej nigdy nie jedli :D
Usuńpomidorówke wielbie do dzisiaj, jak najbardziej! Moje dziecko tez :)
UsuńO tak! Bo to najlepsza zupa na świecie :D Chociaż jedna z moich córek twierdzi, że najlepszy jest żurek i ogórkowa :D
UsuńJakie wspaniałe wspomnienia! I to jedzenie! I to wybieranie zakupów na targu! Jeju, jakbym chciała, żeby mój synek miał takie wspomnienia..no i obrazek do tego piękny.
OdpowiedzUsuńBędzie miał piękne wspomnienia Magda. Będą inne, ale będą jego :* :)
Usuńnie poczułam się jakby ktoś tu przynudzał...:)Bardzo ładnie opowiedziane wspomnienia. Miło się czytało ..i oglądało.
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło jest - naprawdę :) Dziękuję :* :)
UsuńCzy ta ilość soku z marchwi miała wpływ na nasz koloryt i byliśmy wszyscy w radosnym kolorze neon orange? No i wychodzi na moje, maszyna, to tylko maszyna. Reasumując, gdy wyścig z gołym pędzlem w dłoni, to Pani wymiata!
OdpowiedzUsuńTak :D Babcia wlewała we mnie tyle soku, że byłam stanowczo żółta :D W połączeniu z kokardą na czubku głowy (kanon modowy dyktowany przez "Wiesołyje Kartinki" :D) i naciągniętymi oczami robiło to ze mnie nieletniego mieszkańca Państwa Środka :D Tylko kolor włosów zdecydowanie nie grał, czego okrutnie żałowałam i raz po raz usiłowałam namówić Mamę żeby to zmienić:D Nie udało się :D
UsuńZgoda - ja też kocham być analogowa, ale niestety nie zawsze się da. Teraz uczę się zachowywać zdrową równowagę między rękoma a technologią :) Sama technologia wysysa z człowieka siły: jak wampir. Zdrowo tak się uświnić po białka oczu :D