środa, 11 sierpnia 2010

Na prośbę Oli

Moja Babcia urodziła i wychowała się w Warszawie.

Miała czworo rodzeństwa: 3 braci (jeden z nich - Mieciuś, zmarł jako małe dziecko, jeden został zagazowany z kolegą w obozie, najstarszy zmarł po powrocie z Dachau) i siostrę - Romę. Mieszkali na Starym Mieście. Pradziadek był znakomitym krawcem - Babcia zawsze mówiła, że szył tak mistrzowsko, że potrafił "wyprostować" garbatego. Myślę, że tak było naprawdę, a głównym źródłem utrzymania rodziny było szycie mundurów oficerskich i sutann.

Ciotka Roma była pięknością: wysoka, postawna, ciemnowłosa - bardzo szybko - jako szesnastolatka  wyszła za mąż za Wujka Mariana - niewiele od niej starszego. 

Moja Babcia - Zosia, miała wtedy lat dwanaście i konopie w głowie - zdaje się, że była bardzo nieznośna :DDDD  Z wujkiem Marianem  stanowili koszmarny duecik i chyba byli utrapieniem dla Prababci. 

Pewnego razu siedzieli sobie w bramie kamienicy, w której mieszkali i skubali pestki słonecznika albo dyni. Ponieważ Prababcia i stróż mieli ich na oku, łupiny nie lądowały na bruku, tylko trafiały z powrotem do papierowej torby - był piątek po południu.  W końcu i to zajęcie im się znudziło i zaczęli myśleć co zrobić. 

I wymyślili. Coś szalenie dowcipnego. Wrzucili torbę z łupinami przez lufcik okna w suterenie i z dzikim chichotem uciekli do domu. Po kilku godzinach wróciła do domu Prababcia: wpadła do mieszkania z furią w oczach (była maleńką kobietką, ale potrafiła w ataku wściekłości pobić wielkiego chłopa), złapała Mariana za kołnierz, a Zosię za ucho i zawlokła ich do sąsiedniej kamienicy. 

Okazało się, że okienko sutereny, przez które wrzucili nabój wypełniony śmietkami po dyni, należało do bardzo ubogiej żydowskiej rodziny. Gospodyni, wróciwszy do domu przed samym Szabatem i zobaczywszy potworny śmietnik na podłodze, wpadła w rozpacz, bo właśnie zaczęło zachodzić słońce. 

Właśnie wtedy na płaczącą kobietę trafiła moja Prababcia. Natychmiast skojarzyła pestki z Zosią i Mariankiem :D Musieli posprzątać i wyfroterować w szatańskim tempie całą podłogę, żeby sąsiedzi mogli zacząć swoje święto :DDDDDDDD Inaczej Prababcia zamieniłaby im życie w piekło :DDDDDDD

Wydaje mi się, że mąż kobiety, której tak "dowcipnie" dopiekli Zosia i Marian, był pomocnikiem mojego dziadka czyli też krawcem. Pamiętam też, że Babcia opowiadała, że Prababcia bardzo ich lubiła i ubrania po  starszych dzieciach, o ile nie były zniszczone, trafiały właśnie tam.

Wszyscy zginęli kilka lat później w warszawskim getcie.

p.s.: Gwoli wyjaśnienia dlaczego powyższy złośliwy żart został tak ostro i szybko ukarany: Szabat jest świętem żydowskim - zaczyna się w piątek po zachodzie słońca i kończy się w sobotę, także po zachodzie słońca - jest zakończeniem tygodnia, jak dla nas niedziela. Żydzi ortodoksyjni w tym czasie nie wykonują żadnych czynności będących pracą lub z pracą związanych. Stąd też tradycyjną potrawą szabasową był czulent, który włożony do szabaśnika lub duchówki (rodzaj piekarnika, w którym bardzo długo utrzymywało się ciepło - zwykle przy kuchni węglowej) "dochodził " przez wiele, wiele godzin.

11 komentarzy:

  1. Kasiu, właśnie zaczynałam umierać (początek umierania opisałam obrazowo na "Stołowym"), a Ty - Siostro w porę podałaś tlen:):):)

    No tak, w Szabat nie można wykonywać żadnej pracy (jak to się pięknie mówi: "zmieniać świata")... A to szabes-goje się trafili biednej krawcowej!;):)

    I tylko to getto... Niewinna anegdota w kontekście wymordowanego świata staje się niemalże dokumentem. Wiem, uderzę teraz w patos, ale pewne sprawy może ocalić już tylko nasza pamięć.

    Pięknie Ci za wszystko dziękuję Kasieńko!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie ma za co - ja powinnam podziękować Tobie: nakłoniłaś mnie do zapisania tego zaczynam już zapominać. Powinnam była robić to już za życia Babci. Dzięki Olu :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kasiu, a może Twoja Mama pamięta jeszcze jakieś babcine opowieści? Proszę... Podpytaj, opisz, świetnie to robisz, warto, czekamy...

    Ja od pewnego czasu zaczęłam się spieszyć... żeby ocalić, co jeszcze ocalić można, choćby słowem... Żałuję, że tak późno zainteresowałam się judaizmem. Inaczej pokierowałabym swoim zawodowym życiem. Z drugiej strony cieszę się, że w ogóle ta "miłość" przyszła... Jak w "Spóźnionych kochankach" też może być piękna... Tylko ten czas...

    OdpowiedzUsuń
  4. Każdy czas jest dobry - nie żałuj - nie marnujesz go przecież. Darowujesz coś sobie i innym. I myślę, że to dobrze, że nie zajmujesz się studiami nad Judaizmem zawodowo - to Twoja wielka pasja i niech pasją zostanie - czasem wykonywanie czegoś pod przymusem zawodu zmusza człowieka do niechcianych kompromisów i spłaszcza te pasje.

    OdpowiedzUsuń
  5. Mój mąż ma żydowskie korzenie. Niewiele wie, poza tym, że jego babka została zamordowana w getcie żydowskim, a jego ojciec biologiczny został oddany polskiej rodzinie katolickiej na wychowanie. Trudne te polsko-żydowskie losy.
    Mój pradziadek z kolei zginął zamordowany w Twerze. Też dowiedziałam się niedawno. ta ciekawość młodych i dopytywanie ratuje przeszłość od zapomnienia. To ważne!

    OdpowiedzUsuń
  6. Naczynie - to prawda - trzeba pamiętać, albo inaczej: dobrze jest wiedzieć skąd pochodzimy i co złożyło się na to jakimi jesteśmy ludźmi. Mnie to daje poczucie bezpieczeństwa i chyba jakiś spokój - mimo wszystko.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  8. JaK miło czytać o własnym pradziadku jako o urwisie ;-) pozdrawiam Sandra (wnuczka Zosi, prawnuczka Romy i Mariana)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sandro! Jak fajnie, że tu do mnie trafiłaś! Mam nadzieję, że ta odpowiedź do Ciebie dotrze: Blogger w jakimś momencie przestał mi wysyłać powiadomienia o komentarzach i dziś dopiero znalazłam Twój.

      Usuń