Najpierw było Muzeum Narodowe, a potem Kolumna Pompejusza.
Ale jeszcze przedtem znowu odwiedziłam cmentarz włoski. Bardzo tu spokojnie i można uciec przed miejskim zgiełkiem, który zaczyna mnie już troszkę męczyć. Bielusieńkie grobowce, murszejące krzyże, pamiątkowe płyty dla ukochanych, którzy odeszli, pomalutku ulegają rozkładowi jak śliczne kamienice, w których kiedyś, dawno temu, mieszkali Ci sami ludzie, których nazwiska pamiętają wciąż chyba już tylko nagrobki.
Po wyjściu z nekropoli dostałam dawkę klaksonów, odbyłam sprint między autami (zaczynam być w tym naprawdę dobra :D) i wmaszerowałam do Muzeum Narodowego. Tam natychmiast pozbawiono mnie statywu (względy bezpieczeństwa - wszędzie czyhają terroryści :D), a potem mogłam już spokojniutko obejrzeć sobie kolejną porcje prześlicznej ceramiki, szkła, biżuterii i innych pamiątek po.... zmarłych. Hm, takie muzeum, to też rodzaj cmentarza.
Do Kolumny pomknęliśmy taksówką. Już pisałam, że tu nie istnieją żadne przepisy drogowe. Dziś kierowca przeszedł sam siebie, gadając przez cała drogę przez komórkę i dwukrotnie narażając nas na czołówkę z tramwajem, a potem wykrzykując i wykłócając się o stawkę za przewóz z Jakubem.
Wracaliśmy już na piechotę. Po drodze spostrzegliśmy jeszcze jeden suk i postanowiliśmy go spenetrować.
Sława zaciekle szukała kolejnej sziszy do kolekcji. Ja, jak obłąkana, w potwornym ścisku znowu próbowałam zrobić jakieś zdjęcie, a Jakub,wystając ponad tłum jak samotna wyspa, pilnował żebyśmy znowu nie zginęły jak wczoraj. Normalnie koszmar przedszkolanki ;DDDD
Trafiliśmy do ulicznej rzeźni. Właściwie na ulicę Rzeźnicką. Od początku do końca stały stoły z królikami, kurami, indykami, leżały młode wielbłądy i krowy. Barany w kojcach czekały na jutrzejszą kaźń - święto Bajram (Id al Adha), przypominające o ofierze Abrahama. Wiem - mało przyjemne, ale wbrew pozorom Egipcjanie jedzą bardzo mało mięsa. Co kraj, to obyczaj - z powodu małego spożycia mięsa biedni cieszą się z jutrzejszego święta.
Jakoś nam to wszystko nie odebrało apetytu. Od kilku dni polowaliśmy na krewetki i kalmary i dziś udało się nam dojść do knajpki gdzie to serwują. Po ścianie szedł karaluch, pod stołem czatował kot, a krewetki były świetne :DDDD
Hm, właśnie przed chwilą ktoś mnie próbował wystraszyć żółtaczką. Wprawdzie dotąd jakoś udało mi się uniknąć, bardzo tu popularnej, "zemsty faraona", choć wszyscy spotkani ludzie przeżyli tę wątpliwą atrakcję, ale może faktycznie karaluchy w knajpie nie są doborowym towarzystwem?
Jutro poproszę moją patronkę, Świętą Katarzynę - jutro jest tu też jej święto) o opiekę nad moim systemem trawiennym :DDD.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz