piątek, 14 sierpnia 2009

Stopy na ziemi czyli Pan Maluśkiewicz

W Łebie byliśmy. Dwa tygodnie temu.

Trafiliśmy cudownie: w maraton pięknej, słonecznej pogody. Wprawdzie pierwszego dnia, przełażąc z Najmłodszą Świnką przez Wydmę Czołpińską, poparzyłam się mimo długich rękawów, spodni i kapelusza, ale nic - absolutnie nic nie było w stanie popsuć mi wakacji (tylko 4 dni, ale jakie fajne :) ).

Jerzy postanowił nas zamęczyć i uatrakcyjniał pobyt spacerkami po wydmach, spacerkami po Łebie (cud! isty cud! Jerzy chodził po Łebie bez żadnych oporów i nawet sam mnie po niej ganiał!) i objeżdżaniem Jeziora Łebsko - o matko, jakie to to wielkie!

No fajnie było i już, ale nie o tym chciałam. Chciałam o wycieczce statkiem.

Statek, to też jedna z atrakcji wymyślonych przez Jerza. Wprawdzie Świnka zgłaszała akces do przejażdżki innym pojazdem niż ten, którym popłyneliśmy (ten jej to był z orkiestrą dętą - CZAD), ale w końcu wsiedliśmy na „Denegę” (denega to fala - po kaszubsku - się dokształciłam :) )

Mieliśmy uwiecznić zachód słońca, ale prawdę mówiąc nie było co uwieczniać, że nie wspomnę o tym, że zaczęło wiać. Oj wiać.

Oj, jak strasznie zaczęło wiać!

Wiało tak, że w pewnym momencie, jednocześnie, w rękach niemal wszystkich, wycieczkowiczów pojawiły się ..... woreczki foliowe :D Wszyscy poczuliśmy nagle jakąś dziwną więź i wspólnotę i przybraliśmy jednakowy, sinozielony kolor. Panowie przez moment próbowali podkpiwać sobie z pań, ale w końcu wszyscy zgodnie krzyknęli: pas! I zaczęli rozglądać się za wolną przestrzenią przy burcie :D Wiało dalej.

Zaczęłam sobie przypominać co kiedykolwiek czytałam lub słyszałam o chorobie morskiej. Nagle spłynęła na mnie świadmość, że to nic innego jak choroba lokomocyjna i przeklęłam brak cukierków ( w aucie mi pomagają :D ). Próbowałam, nie myśleć, nie oglądać bliskich planów, zająć się czym innym itd. Innym zajęciem okazało się być trzymanie plecaków i statywów, które, jak debile, zataszczyliśmy na statek ze sobą.

Tak upłynęła nam ......... godzina. Kapitan, chyba też z ulgą, powitał powyższy fakt i zaczął zawracać. O matko! Tego nie chcę pamiętać! To było straszne! O ile dotąd byliśmy wszyscy bledziutcy, to teraz przybraliśmy wyraźnie kolorki :D Resztę pominę - nie nadaje się do opublikowania :D

Cóż - z wdzięcznością zeszliśmy ze statku :D Świnka nagle zmieniła barwę z zielonej na właściwą sobie świnkową i zarządała kolacji :DDDDDDDDD

Wiecie co? Tak sobie płynęłam, mieniłam się tęczowo z przewagą barwy zielonej i przypomniało mi się jak kiedyś czytałam „Przygody Sindbada Żeglarza” Leśmiana. Cudowne i czarodziejskie - Ojciec mi je podsunął. I tak sobie doszłam do wniosku, że biedni byli strasznie tacy przedpotopowi żeglarze, a opowieści jakie przywozili z rejsów były, z całą pewnością, efektem sztormów i bujania :D Oni normalnie mieli zwidy od choroby morskiej - nikt normalny tego nie wytrzyma :D No i w końcu co mieli powiedzieć po powrocie do domu? Że rzygali przez dwa tygodnie rejsu? A jedyne co oglądali to rozbujana, bezkresna powierzchnia morza? :DDDDDD No nie! Coś musieli wymyśleć!

Więc poczułam się jak taki Sindbad Żeglarz i wyobraziłam sobie co mnie czeka jak wypadnę za burtę. Efekt poniżej :DDDD

Rozumiem też już Pana Maluśkiewicza i z ulgą stanęłam na suchym lądzie.

Stwierdzam stanowczo: NIE BĘDĘ MARYNARZEM :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz