sobota, 14 listopada 2009

Miało być jak zawsze.....

..... a jest jeszcze lepiej :DDDDDDDDD

Leciałyśmy w nocy. Echo jakichkolwiek widoków. Za to sam lot był przedsmakiem Kairu :D

Prócz kilkorga Europejczyków, w tym nas, same afrykańskie rodziny z maleńkimi dziećmi. Między rzędami siedzeń przewalały się tłumy egipskich tatusiów niańczących i uspokajających maluchy. Mamy siedziały sobie spokojnie i oceniały sytuację, a ojcowie przebierali, karmili, kładli spać, przewijali i plotkowali na potęgę :D I hołubili swoje połowice. Normalnie atmosfera jak na suku :DDDD

Nad Kairem zaczęliśmy kołować. Długo. Bardzo długo. Nie dziwcie się. Było pięknie. Miasto z góry wygląda jak klejnot. Albo jak kolonia fluoryscenecyjnych grzybów lub bakterii. Naprawdę. Jest cudowny - nie potrafię tego opisać. W dole płynęły rzeki świateł, a meczety wybijały się błękitno-zielonym kolorem na tle całej metropolii.

Na lotnisku okazało się, że doleciałyśmy tylko my. Nasz bagaż już nie. Omamione obietnicą telefonu i odwiezienia nam walizek do domu, wzięłyśmy taksówkę i odbyłyśmy lekko drastyczną podróż do miejsca zakwaterowania. Pan oferujący swoje usługi, okazał się być przypadkową osobą i połączył przyjemne z pożytecznym, transportując nas do Heliopolis za podwójną stawkę :DDDDD Odkryłyśmy przy okazji, że w Kairze nie istnieją żadne przepisy drogowe, a przy przeglądzie technicznym najważniejszą sprawą jest klakson, którego tutaj używa się tutaj bez żadnych ograniczeń :DDDD

Rano obudziła nas kakofonia klaksonów i ostre światło. I śpiewy muezinów.

Pojechałysmy do piramid.

Hmmmmmmm. Mówiąc szczerze wrażenie zrobiły na mnie niewielkie. Chyba przez stada wycieczek i karawany autobusów. I naciągających nas na wydatki miejscowych handlarzy "wszelkim dobrem" :DDDD Dopiero w samej piramidzie zdałam sobie sprawę z ogromu budowli nade mną i ciężaru kamulców, z których to wszystko stworzono. Hmmmmmm. Wychodziłam baaaaaardzo szybko. Jak wrócę uzupełnie wpisy o zdjęcia i komentarze.

Właściwie pod piramidami największą atrakcję stanowiłyśmy my czyli Sława i ja. Egipcjanie bez przerwy namawiali nas do fotografowania się ze sobą, wypytywali skąd jesteśmy, czym się zajmujemy, jak duże są nasze rodziny. Tego dnia byłyśmy byłyśmy bardziej oblegane niż piramida Chefrena :DDDDDDDD


W drodze spod piramid do domu odkryłyśmy, że wieczorem będzie mecz. Wielki mecz między Egiptem a Algierią. Po ulicach jeździły masy aut z zachwyconymi kibicami, wyły syreny, ludzie skandowali "Egipt, Egipt", trzaskały fajerwerki, wszyscy śpiewali, tańczyli, walili w bębny i korzystali z wszelkich możliwych okazji do zrobienia jeszcze większego hałasu :DDDDDD Żadnej agresji tylko wielka, wielka radość, a potem........ Kair zamarł. Tylko z okien słychać było entuzjastyczne ryki przy każdej bramce. Brak alkoholu sprawił że całe miasto bawiło się do białego rana :DDD

Odzyskałyśmy jedną z walizek i przeżyłyśmy wielką radość, że nie będziemy musiały już zażywać kąpieli, po której trzeba się wycierać kłębem papieru toaletowego i jeszcze większą na widok czystej bielizny :DDDDDDDDDDD

Radość skończyłą się rano: potworną migreną i retrospekcją z posiłków z poprzedniego dnia. Podróż, zdenerwowanie zgubionym bagażem, dwie nieprzespane noce spędzone na poszukiwaniu ich na lotnisku zrobiły swoje.

Nic to. Po południu i tak wybraliśmy się z przemiłym Panem Jarkiem - archeobotanikiem, do Muzeum Kairskiego. Nie będę tego opisywać. Nie da się. Tam trzeba spędzić nie kilka godzin, ale kilka dni po kilka godzin żeby przyswoić, to co się zobaczyło. A jest co oglądać. Oj jest.

Ogólnie: Kair jest miastem potwornie zaśmieconym, hałaśliwym i męczącym, ale ludzie tutaj są życzliwi i chętni do pomocy. Pan z falafelowni niedaleko naszej kwatery poznaje nas już i pozdrawia z daleka, a dziś w małej kanjpce, w której jadłyśmy koszeri (niesamowicie smaczną mieszaninę makaronu, soczewicy, prażonej cebuli i pomidorów) mężczyźni ustąpili nam miejsc, umyli stół i tłumaczyli jak się to je :D Jeśli ktoś ma kompleksy poroponuję leczyć je tutaj :D Dla połowy facetów w tym mieście jesteśmy "habibi" (ukochana, najmilsza), a druga połowa próbuje empirycznie przekonać się (najlepiej w autobusowym tłoku) jak smakuje Europejka :DDDDDDDDD
Teraz siedzimy na tarasie. Pijemy polską żubrówke i palimy sziszę. Sława robi plany na jutro, bo wciąż jeszcze czekamy na jej bagaż. Może jutro znowu uda mi się dopaść komputer i napisać co się działo. Na razie dobranoc :D

2 komentarze:

  1. hahah, bosze najsłodszy!
    czyli nic sie w Kairze nie zmieniło od 15 lat przynajmniej! on zawsze jest taki magiczny!

    OdpowiedzUsuń