środa, 31 marca 2021

O kupie, szczęściu i łakomstwie.

Okno babcinej łazienki wychodziło na Szambelankę

Kiedy w domu było cicho i sennie, kiedy Babcia miała czas i była spokojna, a słońce grzało mury,  otwierała to okienko najszerzej jak mogła. Zapinała je na haczyk, żeby nie skrzypiało i nie zamykało się. Szła do kuchennego kredensu i wyjmowała drobny groszek, pszenicę, która nie zdążyła zostać kutią albo jakąś kaszę. Potem wychylała się daleko, daleko poza parapet i wołała. Cichutkim, miękkim gruchaniem nawoływała staromiejskie, siwe gołębie.

Zawsze przylatywały. Szeleszczącą chmurą siadały wokół Babci i, jak maszyny, pożerały wszystko co im sypała. Groszek, pszenicę, która nie została kutią, jakąś kaszę. A Babcia mówiła. Cichutko opowiadała co się w niej dzieje, co się wokół niej dzieje.  Robiła to tak często, że tłuste ptaszyska wcale się jej nie bały. Kiedy pożarły już wszystko co dla nich miała, zaczynały chodzić po parapecie śmiesznie potakując głowami. Wpatrywały się w nią łakomie nieruchomymi, złotymi oczami i cierpliwie słuchały. Przysiadały na babcinych ramionach, polatywały wokół, puszyły i czyściły pióra. A Babcia mówiła. Potem ptaki zaczynały zaczynały domagać się dokładki: podchodziły bliziutko do babcinych rąk i zaglądały do środka. A jeśli te twarde, spracowane i pomarszczone dłonie o króciutko obciętych paznokciach były zamknięte, próbowały wetknąć głowy głęboko między palce. Potem zrywały się gwałtownie i odlatywały.

Czasem, zaglądały też rano. Stukając w szyby domagały się ziarenek teraz, natychmiast! Ale Babcia była twarda: poczęstunek był tylko na jej warunkach i w czasie, który ona wyznaczała. 

Strasznie to lubiłam. Podglądałam Babcię, stojąc w drzwiach, w cieniu. Nie uczestniczyłam w tych chwilach. Babcine gołębie kochały tylko ją. Mnie się bały. Za to mogłam karmić gołębie na Podzamczu. Wracając z targu, siadałyśmy na jakimś rozgrzanym murku i mogłam częstować ptaki do woli. Tylko jeść mi nie było wolno: bułka, obwarzanek, kawałek jabłka czy cokolwiek innego co miałam w dłoniach stawało się łupem bezczelnych ptaszysk.

Czasem zdarzało się, że wracałam do domu, w berecie lub płaszczyku, ozdobionym upuszczoną mściwie i znienacka, śmierdzącą straszliwie kupą. Wyłam wtedy wniebogłosy, a Babcia pocieszała, że ta kupa, to z wdzięczności i na szczęście. A szczęście czekało w domu: spoczywało w puszce po kawce Ince, w postaci monolitycznej lepkiej bryły. Było wielobarwne: białe, żółte, pomarańczowe i czerwone. I miało słodki smak migdałów, wiśni, cytryn. Szczęściem zarządzał Dziadek. Wracał z pracy, albo z działki, zjadał obiad i otwierał tę mityczną puszkę. Potem z trudem wydłubywał pojedyncze cukierki. Z namaszczeniem ssaliśmy pomalutku kolorowe brylanty.

Puszka po kawce Ince okazała się być puszką Pandory. Pewnego dnia, z czystego łakomstwa, wlazłam na kuchenny stół i z wysokiej półki ściągnęłam pudełko. Babcia patrzyła z dezaprobatą. "Kasiu, nieładnie robisz, to landrynki Dziadka - poczekaj na niego". Nie słuchałam. Łakomstwo zwyciężyło. Oznajmiłam, że wezmę sobie tylko jedną, malutką, białą migdałową landryneczkę i Dziadziuś nic nie zauważy. Z trudem, wspomagając się kopyścią (Babcia nie chciała mi pomóc w grzesznym procederze), dokonałam włamania i sięgnęłam chciwie do bryły cukru. 

I wtedy.... polała się krew! Kawka Inka była zabezpieczana cienką metalową blaszką. Po wyrwaniu tego zabezpieczenia zostawała ostra krawędź pod pokrywą puszki. A ja się właśnie na tę krawędź nacięłam! Krew się lała, ja wyłam i czkałam. Babcia, bez słowa, wyjęła bandaż i opatrzyła mi pocięty dotkliwie palec. Puszka wróciła na swoje miejsce z nienaruszonym monolitem w środku. Jedynie zdobna w krwawe zacieki. 

Dziadek przyszedł do domu. Zjadł obiad. Sięgnął po puszkę. Wydłubał mojego ulubionego migdałowego cuksa i podał mi go. Odmówiłam. Niebieskie, małe oczka Dziadka zrobiły się jak spodki. Potem popatrzył, na bandażową kukiełkę na moim palcu, na krwawe zacieki na puszce, na moje zasmarkane, czerwone i zapuchnięte oblicze i....... wszystko zrozumiał! 

Jak ja się strasznie wstydziłam!!!!!! I do dziś wolę jednak te żółte, cytrynowe landrynki ;D

A tak karmiłam gołębie :D



9 komentarzy:

  1. Nigdy nie przepadalam za słodyczami. U mojej babci w kredensie stal sloik ze smalcem i skwarkami uwielbialam kanapki z nim. Do dzis mam na palcu blizne po tym jak sama kroilam sobie chleb :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, blizny na dłoniach mam i ja. Jest kilka po chlebie. Są takie po widłach i kosie - na stopach. To też wspomnienia. I pamięć :D
      Kiedyś może napiszę o moich ulubionych jedzeniach :D Smalec był jednym z nich. Do dziś kocham smalec - natchnęłaś mnie - nasmażę sobie smaloszku z cebulką :DDDD

      Usuń
    2. Az mi slinka pociekla :) o mamciu zjadabym kanapeczke :)

      Usuń
    3. Wbijaj. Obczaję gdzieś ogóreczki małosolne i będzie impreza!!!!

      Usuń
  2. Pamiętam landrynki w puszkach i te wyjątkowe białe. Było ich zawsze bardzo mało, w porównaniu do owocowych (kolorowych). Zawsze walczyłam o nie z rodzeństwem. Słodycze lubiłam zawsze i lubię do tej pory(niestety teraz muszę je ograniczać).
    PS. Kupiłam książkę z Twoimi Kasiu ilustracjami. Moja wnuczka Lilla ją uwielbia. Jak tylko będzie dostępna o" wodnym świecie" również ją kupimy. Pozdrawiam :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teniu droga, Dziękuję za odwiedziny :) Bardzo się cieszę, że czytacie z wnuczką książki, które ilustruję - dziękuję, że o tym piszesz - zrobiło mi się bardzo miło: jakbym dostała prezent na Zajączka!
      Książka o wodnym świecie jest oczywiście - to "Rafa koralowa". Możesz ją znaleźć np. tutaj
      https://bonito.pl/k-1086191-rafa-koralowa

      Usuń
  3. W kolorze jest coś, co może poprawić nasz nastrój i sprawić, że poczujemy się podekscytowani i naładowani energią na nadchodzący dzień.

    OdpowiedzUsuń