wtorek, 29 września 2009
Idzie jesień, worek darów niesie
piątek, 25 września 2009
Sindbad i Ptak Rok

czwartek, 24 września 2009
niedziela, 20 września 2009
Wracając....
piątek, 11 września 2009
Sindbada Żeglarza przygód ciąg dalszy
Lekko niechronologicznie mi wyszło, bo Koń Morski mieszka w Przygodzie Pierwszej, ale co tam :DDDD Licencia poetica :DDDD
„Po raz pierwszy w życiu ujrzałem Konia Morskiego. Był to niezwykły i prawie czarodziejski koń, maści zielonej jak fala morska. Miał zielone ślepia, zieloną grzywę, zielony ogon i zielone kopyta.
Poruszał chrapami, zgiął szyję w łuk i zaczął harcować, pląsać i podskakiwać tak cudownie, że nie mogłem oczu od niego oderwać. Falowała mu grzywa i falował grzbiet. Zdawało się chwilami, że to fala morska pląsa na brzegu.
Konie królewskie, oczarowane jego pląsem, długo się weń wpatrywały, aż wreszcie jęły bezwiednie naśladować jego ruchy i odruchy.
Ustawiły się szeregiem, jeden obok drugiego, i zachowując linię szeregu zaczęły harcować, pląsać i podskakiwać przejmując od Konia Morskiego falistość jego łabędzich poruszeń. Godzinę całą trwał taniec koni królewskich. Koń Morski umyślnie wprawiał je w ten taniec i czarował swymi harcami, ażeby potem, w chwili niespodziewanej napaść na oczarowane i tańcem zajęte konie i pożreć je zielonymi kłami.”
No dobra - te zielone kły już sobie podaruję - stanowczo Koń Morski bardziej jest wyględny jak ich nie obnaża :DDDD

środa, 9 września 2009
Nie wiem, nie wiem o trawie.........
W odpowiedzi na Twój liiiiiist........ :DDDDDDDDD
Sindbad Żeglarz snuje się za mną strrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrasznie. Diabeł Morski kusi okrrrrrrrrrrrrrrropnie. A ja czytam Leśmiana i coś tam sobie smaruję. Z różnym skutkiem, ale za to w upojeniu :DDDDDDDDDD Albo upaleniu :DDDDDD Shishą :DDDDDDDDDD
Spróbowałam pierwszy raz w życiu tego specjału u Przyjaciółki . Po wspólnym wypaleniu fajki wodnej (nadzwyczaj ciekawe doświadczenie, zważywszy na to, że nie palę), obejrzeniu fantastycznej kolekcji sudańskiego rękodzieła i pięknej ceramiki (Przyjaciółka jest archeologiem) oraz potężnej ilości zdjęć z Afryki - Diabeł Morski znowu doszedł do głosu.
Natycha mnie ten Diabeł Morski strasznie - przestrasznie. Pan Leśmian napisał książkę niezwykłą. Nie musiałam nawet pożyczać jej od Taty - znalazłam na bardzo pożytecznej stronie Uniwersytetu Gdańskiego.
Najpierw obrazek do Przygody Pierwszej, w której Sindbad zachowuje się silnie nieekologicznie i kaleczy wieloryba, gamoń jeden nieuświadomiony:
„Gdy dotknąłem stopą gruntu wyspy, zdziwiony byłem jego miękkością i sprężystością. Miałem wrażenie, że grunt ten jest żywy i że życie w nim nieustannie pulsuje. Przyłożyłem ucho do ziemi i posłyszałem równomierne odgłosy czy też pukania, podobne do bicia serca.
[...] Marynarze zaopatrzyli się w chrust, w pale, a nawet belki, których pod dostatkiem było na okręcie. Rozłożyli ognisko, ażeby upiec kartofle. Wkrótce ognisko wybuchło wesołym, błękitnawozłotym płomieniem, w którym kędzierzawiły się ruchliwe kłęby burego dymu. Ponieważ nie miałem drzewa i nie mogłem ogniska rozłożyć, wyjąłem z kieszeni nóż podróżny i z lekka zanurzyłem go w ziemi, ażeby zbadać dziwny grunt wyspy.
Ledwo dotknąłem gruntu ostrzem swego noża, a natychmiast trysnęła mi w twarz krew zimna, lecz purpurowa.
Zdziwiło mnie to zjawisko! Przyszedłem do wniosku, iż zapewne niektóre wyspy posiadają grunt krwisty. Tymczasem dym z ogniska buchał coraz gwałtowniej. Chrust i drzewo rozżarzyły się tak, że upał i żar od głowni napełnił Ciszą Morską przejęte i stężałe powietrze.
Spojrzałem w stronę ogniska i zauważyłem, że grunt wyspy, jego żarem i płomieniem dotknięty, zaczyna skwierczeć i syczeć boleśnie, jakby go żywcem smażono lub pieczono.
I rzeczywiście, zapach smażonej czy też pieczonej ryby napełnił naraz powietrze.”
Zgrrrrrrrrrrrroza. Zieloni mieliby tu coś do powiedzenia ;DDDD

Fascynuje mnie fakt pieczenia kartofli przez marynarzy - czyżby już za czasów Sindbada arabscy żeglarze docierali do Ameryki? Ale mniejsza o to - bajka jest przednia :DD Za to w Przygodzie Drugiej przyroda atakuje Sindbada: Ptak Rok zanosi go do Diamentowej Doliny (należy zaznaczyć, że Sindbad znowu zachował sie kretyńsko i zeżarł jajo Ptaka Roka ;DDD- cholesterol mu na pewno podskoczył i dobrze mu tak :DDDD), a tutaj:
„Uczułem nagle, że pokład diamentowy, na którym stoję, zaczyna się poruszać i zachwiewać pod moimi stopami. Po chwili całe dno kotliny zachwiało się w swych posadach. Jednocześnie posłyszałem jakieś pokątne syki i ujrzałem znienacka atłasowopołyskliwe, ozdobione pręgowatym ornamentem łby wężów jadowitych, które się społem i kolejno wysnuwały z dna kotliny, spod natłoku rozjarzonych w księżycu diamentów. Widok ów przejął mnie dreszczem wstrętu i zgrozy. Wyznam szczerze: zbladłem i struchlałem. Cofnąłem się ku skalnym ścianom kotliny i szczęśliwym trafem wykryłem w nich grotę, przywaloną olbrzymim głazem. Uczyniłem wysiłek nadludzki, aby nieco uchylić głazu i przeniknąć do wnętrza groty. Gdym był już we wnętrzu i gdy głaz na nowo wejście do groty szczelnie przesłonił, odetchnąłem radośnie, dziękując Allachowi za nagłe zbawienie. Ciekawość jednak kazała mi z lekka uchylić głazu, aby spojrzeć na okropne węże przez szczelinę, której zbytnia wąskość wzbraniała wężom dostępu. To, com ujrzał, przeszło wszelkie moje oczekiwania. Ujrzałem cud, ale cud potworny i straszliwy! Tłum wężów, jaskrawo oświetlonych blaskiem wylękłego księżyca, snuł się po dnie kotliny unosząc ku górze łby i prostując smukłe, na kształt potwornych łodyg, tułowie. Zdawało się, iż dno kotliny porosło nagle tysiącem żywych, ruchomych, sprężystych badyli, które miarowo chwiały się na wietrze. Przyglądając się uważniej spostrzegłem, że owe dziwaczne, wzwyż na ogonach klęczące węże przystrojone są w szereg obcisłych pierścieni i sygnetów. Cały tłum wężowy, wsparty na diamentach, zdawał się kołysać rytmicznie. I były chwile, gdy wszystkie na raz węże nieruchomiały niby przedmioty strojne, lecz martwe; i wówczas dzięki smukłości tych przedmiotów zdawało mi się, że mam przed sobą jakiś zbytecznie gęsty las fletów, pionowo w ziemi utkwionych. Zrobiłem właśnie owo spostrzeżenie, gdy nagle posłyszałem wyraźnie, że z gardzieli nieruchomych wężów dobywają się zwolna dźwięki fletowe.”

C.D.N. - mam nadzieje :D
wtorek, 8 września 2009
Tinga Tinga
Nie zawsze ciężka, znojna praca w pocie czoła wiąże się z dzikimi obostrzeniami ze strony Klienta, Accounta i Pracodawcy :DDDDDDD (W tajemnicy muszę się przyznać, że lubię te ograniczenia - zmuszają do wysilenia mózgu i kreatywności.)
Czasem ta praca bywa bardzo, ale to bardzo miła i sprawia wiele radości :DDDDDDDD
Tak było z ..... tinga tinga :D
Wiecie co to jest? Spokojnie - ja też nie wiedziałam (gdzieś, kiedyś obiło mi się o uszy, ale nie pofatygowałam się zgłebić tematu), ale Iza - moja koleżanka powiedziała, że chce tinga tinga dla Klienta i koniec (tupnięcie nogą ;DDD), i że jak już zadam sobie trud poczytania o tym czymś co brzmi jak walenie kijem w rurę, to z całą pewnościa mi się spodoba :DDDDDDDDD
W skrócie - żeby nie przynudzać - tinga tinga, to malarstwo afrykańskie. Nazwa pochodzi od nazwiska twórcy, a sam nurt powstał całkiem niedawno, bo w latach 60 ubiegłego wieku (łomatko jak brzmi :DDDDDDD). Tinga tinga charakteryzuje radość, obłąkańcza kolorowość i prostota środków. A główne tematy to zwierzaki - niezwykłe, bajkowe i pełne wdzięku. Są i obrazki o innej tematyce, ale jakoś te zwierze są urzekające. Przynajmnie ja je tak odbieram.
Poniżej, to co wtedy powstało po dwudniowym gapieniu się z otwartą paszczą w monitor komputera :DDDD
niedziela, 6 września 2009
Uroki Łeby
Przy okazji zmusiłam się do przejrzenia zdjęć z Łeby.
Na początek zdjęcie nie moje. Zdjęcie zrobił Jerz. Stwierdził, że musi. Że on po prostu musi je zrobić. Nie może wyjechać z Łeby nie zrobiwszy tego właśnie zdjęcia.
I wcale mu się nie dziwię. To nieprawdopodobne ilu ludzi wpada, w słoneczną wakacyjną niedzielę, na pomysł udania się nad morze. Ciało przy ciele, kocyk przy kocyku, parawan obok parawanu - horrrrrrrrrrrrrrrrrror - nawet na wybrzeżu skolonizowanym przez foki nie ma takiego ścisku. Nie czuć rześkiego zapachu wody tylko wszechobecny smród smażącego się mięska: tego ludzkiego (z dominującymi nutami olejków do opalania) oraz tego nieludzkiego, ale przez ludzi spożywanego w przepotwornych ilościach - przy każdym zejściu na plażę, jak skrofuły, wyrastały budki z hamburgerami, watą cukrową, odzieniem wszelkiego autoramentu, obuwiem plażowym, prawanikami i wszystkim, co spragnionym słońca i wywczasu, plażowiczom jest niezbędne do przetrwania dnia nad wodą.
Taaaaaaaaaaak, przetrwać dzień na plaży, to niezły survival. Postanowiliśmy doświadczyć tej rozrywki przed wyjazdem do domu. Znalezienie wolnego miejsca zabrało nam jakieś 20 minut. Koc udało sie nam położyć na piasku złożony na pół - na cały nie starczyło miejsca. Dzieci uprawiały slalom gigant na ośmiocentymetrowych miedzach między kocykami, a nad samą wodą, tam gdzie było już zbyt mokro na przywieranie ciałem na dużej powierzchni do podłoża, obnosili z dumą swoje, błyszczące od kremów, wdzięki i "beercepsy" panowie upstrzeni, tu i ówdzie, tatuażami o treści płaskiej i nieciekawej, za to prezentowanej na wszelkich możliwych wypukłościach ciała.
Ale nie wszędzie tak było. Między tymi pastwiskami, rozciągają się kilometry, relatywnie mało uczęszczanej, plaży. Zaglądają tu miłośnicy nieco innego rodzaju ruchu, niż tylko ulubiony sport ekstremalny wczasowicza czyli kulanie się z boku na bok po kocyku.
Plaża jest wprawdzie zadeptana, ale za to można się tu swobodnie poruszać i słyszeć własne myśli.
Moja pierwsza myśl była o tym, że plaża to strasznie trudny temat do fotografowania. Nic tylko piasek i kamyki i piasek,
i piasek i kamyki.
I piasek.
I trawki w niewielkich ilościach.
No i tak sobie stałam i patrzyłam.
Próbowałam zrobić zdjęcie takim malutkim ptaszkom, które biegały tu i tam w swoich malutkich ptaszkowych sprawach, ale były bardzo płochliwe. Zostawiały po sobie tylko masę śladów po zaaferowanym sprincie między kamyczkami.



Szkooooooooda, że zdjęcia ptaszkom nie zrobiłam - były śliczne: ubarwione jak te kamyczki, na długich, cieniutkich jak gałązeczki nóżkach i z długaśnymi, cieniuchnymi dziobkami. Musze sprawdzić jak się nazywają.
Fajną rzecz znaleźliśmy: olbrzymi kawał drewna wygłaskany przez wodę i słońce do srebrzystego połysku. Drewno, póki jeszcze leżało w wodzie zostało skolonizowane przez pąkle. Takie osiadłe skorupiaki. Założyły na zatopionym pniu osiedle mieszkaniowe - pąklowiec :D


Łaziliśmy sobie po tej plaży przez długie godziny. Mężczyzna najpierw biegał tu i tam i pstrykał, i pstrykał w upojeniu piasek, kamienie, trawki i wszystko co było w zasięgu wzroku. Jeszcze nie widziałam jego zdjęć, ale może i dobrze: nie odważyłabym się pokazać swoich.
Zosia łaziła z nami. Długo była dzielna, ale w końcu tak się zmęczyła , że zaczęła marudzić i jęczeć. Zmarzła biedna. Zrobiło się późno i zaczęliśmy myśleć o powrocie.


Postanowiliśmy poczekać na zachód słońca. Jerz próbował się z wodą i stanowił najciekawszy obiekt do fotografowania w całej okolicy:




A to najciekawsza część Jerza: pomarszczone od wielogodzinnego łażenia po wodzie pięty :DDDDDD
Oczywiście nie pozostał mi dłużny i też wykonał portret mojej zadniej części :DDDD

Pocieszam się, że chociaż tym razem zrobiłam lepsze zdjęcia :DDDDDDDDDDD
I tak doczekaliśmy się zachodu słońca z jęcząca Świnką.

A ono chowało się w morzu coraz niżej i niżej, a mnie jak zwykle, nie udało się zrobić nic przyzwoitego :DDDDD
